poniedziałek, 19 czerwca 2017

Na swoim i nieswoim

Angielskie miejscowości turystyczne, przynajmniej te w bezpośrednim sąsiedztwie stolicy, nie mogą uchodzić za miłe. Nie przez to, że jako takie są brzydkie, ale przez ludzi. Ludzi, którzy bezwstydnie, często grupami rozsiadają się przy wejściach do restauracji, sklepów i pod każdym z nielicznych bankomatów. Ludzi którzy pieszo, na rowerach lub hulajnogach gonią za każdym jednym przechodniem i każdego bez wyjątku pytają o drobne. Czasem z historyjką wyciskającą łzy z oczu i forsę z konta, czasem bez. Ale nie przepuszczą nikomu.

Po pół roku nauczyłam się już nawet na nich nie patrzeć, choć oczywiście zwyczaj tutejszy wymaga by zawsze odpowiednio smutno skłamać im iż nie posiadamy żadnych pieniędzy, tak samo jak oni kłamią że od tygodnia nie jedli a od urodzenia śpią na ulicy.

W większości to ludzie młodzi lub jeszcze młodzi, między 25 a 40 lat, bez problemów z rączym ściganiem przechodniów, bez problemów z komunikatywnością (często w dwóch lub trzech językach, pewnie przez ogromną mieszaninę kulturową) sięgającą głośnością najmniejszych i najbardziej oddalonych zakamarków ulicy, z często perfekcyjną dykcją. Bez problemów ze wzrokiem, uniemożliwiających potencjalnie wypatrzenie którzy z przechodniów mają portfel i w jakim stopniu wypchany, ile wyjmowali z bankomatu i ile płacili. Bez upośledzenia matematycznego które mogłoby uniemożliwić im obliczenie ile reszty po swoich zakupach masz w kieszeni, a wszystko to razem w kilka sekund.

Mieszkamy w bloku. Tutaj jest to symbol ubóstwa, imigranctwa lub patologicznej rodziny. W naszym, dość wyjątkowym wypadku, jest to sytuacja wyłącznie przejściowa, ale reszta ze znanych mi już całkiem nieźle sąsiadów wpasowuje się w każdy z trzech stereotypów. Mamy codzienne, głośne awantury, dzieci otwarcie prane przy sąsiadach, wywalanie śmieci, mebli i wylewanie piwa przez szeroko otwarte okna, często prosto na okna sąsiadów poniżej. Przestały już nas dziwić ustawiczne wizyty policji i pogotowia, zastawanie wind zasypanych warstwą śmieci, śmierdzących rozlanym piwem, uryną lub wymiocinami, niezmiennie zmieszanymi z mdlącą mieszaniną dymu tanio-tytoniowego i marihuany. Raz lub dwa znaleźliśmy zużyte strzykawki. Na klatce schodowej i w windach, trzeci raz od Sierpnia zeszłego roku, kiedy to się tu sprowadziliśmy, wymieniane były kamery. Raz musiano wymienić domofon, bo podobnie jak z kamerami, ciągle komuś przeszkadza wyświetlacz, guziki i ekrany bez wierzchniej warstwy stopionej zapalniczką. Nie raz musiałam zmywać krew, piwo i MamNadziejęŻeNieSzczyny z okien (mieszkamy na trzecim piętrze O.o).

Ostatnio jeden z często spotykanych sąsiadów, z którym wielokrotnie już rozmawialiśmy w czasie oczekiwania na windę nie poznał nas, pytając przechodniów (z nami włącznie) taśmowo o drobne, rozsiadłszy się w poszarpanym śpiworze przy oddalonym o zaledwie dwie minuty piechotą od naszego bloku bankomacie. Mieszka dwa piętra nad nami i często spotykamy go z pokaźnych rozmiarów zakupami w reklamówce z pobliskiego supermarketu. Sąsiad ten, spotkawszy nas dwa miesiące temu z nowymi rowerami w windzie, ostrzegł, by zawsze dobrze je przypinać i nie jeździć nimi zbyt często po zmroku. "Wiecie, większość z tych ludzi na ulicy nie ma już nic do stracenia, a chyba nie warto ryzykować dźgnięcia nożem o kilka stówek.."

Niedawno po przyjeździe poszliśmy do kwitnącego przy brzegu wylewającej się tu do morza Tamizy, wesołego miasteczka i zgłodniawszy kupiliśmy porcję koszmarnie tłustych i jeszcze bardziej słodkich pączków. Zostało nam ich kilka, więc wracając zaoferowaliśmy je - jeszcze gorące- siedzącym nieopodal bezdomnym, jakimś cudem zanim zdążyli nas poprosić o pieniądze. Ubrany w łachmany, palący okropnie cuchnącego papierosa człowiek skrzywił się okropnie na ten widok i odprawił nas ręką twierdząc że ma uczulenie na pączki. Dziś z kolei, czający się przy bankomacie młody człowiek, otrzymawszy standardowe kłamstewko o braku drobnych, wystosował łzawą historyjkę o tym, jak to zgubił dziś dziesięć funtów w drodze do sklepu i nie ma pieniędzy nawet na porcję kurczaka. Kochanie moje, mimo mojego prychania, zasmuciło się widokiem faceta (który, notabene nie mógł być ode mnie starszy o więcej niż dwa lata), kupując posiłek dla nas, zamówiło jeszcze dwa kawałki panierowanego kurczaka i po wyjściu ze sklepu pobiegło przez ulicę by biednej sierotce wręczyć jego pierwszy ciepły posiłek w tym stuleciu. Facet przyjął jedzenie, po czym zapytał czy nie dostanie jeszcze jakichś drobnych na porcję skrzydełek. Przy odmowie, zapytał czy Dave nie mógłby sam pójść spowrotem do sklepu i wymienić udek na skrzydełka.

Czasem nie umiem sobie wyobrazić co myśli osoba, która, jak w zeszłym tygodniu, wstawia cieknące czymś wstrętnym torby śmieciowe do windy i odchodzi, zostawiając je z kwitnącą pod spodem, na wpół płynną kałużą rosnącą na podłodze. Pewnie mimo wszystko nieco się wstydził/a, bo znalazłszy to okropieństwo wieczorem, zauważyliśmy windową kamerę z obiektywem dokładnie zaklejonym mokrymi chusteczkami.
A jutro poniedziałek. Dzień zbierania rozszarpanych przez lisy toreb ze śmieciami zostawianych przy chodnikach i dzień w którym przychodzi anioł sprzątający nad ranem wspólną część bloku. Wyprowadzając się stąd chyba zaproszę go na obiad. Dzięki jego ogromnemu wysiłkowi, przynajmniej w poniedziałki rano windy i klatki schodowe u nas nie cuchną.

Pisząc powyższe, zapytana zostałam przez Dave'a co opowiadam. Przetłumaczyłam mu, i oboje ze zgrozą doszliśmy do wniosku, że chociaż większość z historii w większy lub mniejszy sposób zostaje w trakcie pisania odpowiednio doformowana, ta tutaj nie pokazuje nawet połowy barw.

Ostatnio ilekroć idziemy High Street, łączącą centrum handlowe i dwa maleńkie dworce kolejowe z turystycznym centrum na samym brzegu rzeki, szeroką aleją nadającą wszystkiemu wrażenie deptaka w Gdańsku czy Sopocie (o ironio na wjeździe do Southend stoi tablica, że miasto to jest porównywane właśnie z naszym Sopotem) zakładamy się między sobą o ilość razy gdy zostaniemy zapytani o zawartość portfela. Gdyby udało nam się przejść bez przeszkód, zamierzamy sprawić sobie jakąś frajdę, piwo czy cokolwiek. Dotychczas, mimo iż bywamy tam kilka razy w tygodniu o różnych godzinach dnia i nocy, jeszcze nam się to nie udało ani razu.


piątek, 21 kwietnia 2017

Podróż z przygodami.

Notatka z 16go Lutego 2017, przyznam się bez bicia, że kompletnie zapomniałam wrzucić ją tutaj.

"Zaczęłam dziś, a właściwie wczoraj od przespania dobrych kilku budzików i wstania na półtorej godziny przed planowanym wyjazdem na lotnisko. Spakować się jeszcze dałam radę, nakarmiłam mężczyzn i wszystko byłoby super, gdyby nie to, że w trakcie panicznego doprowadzania Maminego salonu do stanu sprzed naszego przyjazdu, zrzuciłam sobie na stopę kawał wielce i artystycznie zdobionego drewna. Nawet nie tyle co zrzuciłam, a miałam pecha stać dużym palcem u prawej stopy na odległość odpowiadającą długości wyżej wymienionego elementu, który kiedyś był za długim fragmentem drzwi do salonu, i który zupełnie przypadkiem zdecydował właśnie w tamtym momencie popełnić pad płaski.
 Dość powiedzieć, że mrugająca na czerwono ikonka stopy towarzyszyłaby dziś wszędzie mojej wirtualnej wersji w ramach swoistego debuffa na prędkość i opanowanie.
Na lotnisko dojechaliśmy wyjątkowo niekłopotliwie i szczęśliwi nadmiarem czasu, raźnym krokiem przystąpiliśmy do odprawy. Ta przebiegła równie sprawnie, co jak na tamtą chwilę kompletnie nie dało nam do myślenia. Dzień nadal zapowiadał się doskonale.
Była godzina szesnasta trzydzieści. Nasz samolot miał odlatywać pięć minut przed godziną szóstą, przyszły szwagier wiedział dokładnie o której po nas przyjechać na lotnisko docelowe, więc niespecjalnie przejmowaliśmy się organizowniem prowiantu na drogę czy ekstra zajęć dla Rogacizny. Ba, nawet jakoś siadać nam się nie chciało nigdzie, bo to przecież już zaraz.
...
Kwadrans przed szósta dostaliśmy pierwszy komunikat o opóźnieniu "około dwadzieścia minut". Luz. widzieliśmy, że na dworze jakoś wszystko zrzedło, więc niespecjalnie się przejęliśmy.
Zaczęliśmy się przejmować jakoś pół do siódmej, gdy po kilku wybuchach buntu u ludności oczekującej, wystosowano informację, że nasz samolot wylądował na Okęciu, zamiast na Modlinie, na Modlin się NIE WYBIERA i prosimy wszystkich o zwrot nabytych w strefie wolnocłowej produktów alkoholowych i tytoniowych, ze względu na konieczny trasport na oddalone o  blisko pięćdziesiąt kilometrów Okęcie. Na takie dictum, w hali zawrzało. Podniosły się głosy sprzeciwu, głównie od osób które w trakcie czekania pozbyły się paragonów na zakupione za "ciężkie, krucanoga, stówy" produktów skracających żywot. Kilka bardziej charyzmatycznych osób poszło dopytać się jak to i z czym to, każda wróciła z informacjami kompletnie innymi od pozostałych, i gdyby kazano nam czekać w tej niepewności dłużej niż te kolejne dwadzieścia pięć minut, pewnie doszłoby do rękoczynów.
W końcu dostaliśmy wszyscy jednoznacznie zagonieni w wężyk kolejkę, którą zwykle wychodzi się już do samolotu, wypędzeni w mleko z wystającymi kawałkami skrzydeł, schodów i ogonów, po czym tym samym pędem skierowani do sali przylotów, gdzie urzędnicy rzucili tylko okiem na ILOŚĆ posiadanych paszportów i wygonili nas na parking/zajezdnię przed terminalem. Na mróz. Tam się ciąg skończył i towarzystwo nieco oklapło, bo nagle się okazało, że nikt nic nie wie, każdy wypatruje co robią inni i wszystkim jest zimno (dla odmiany z salą odlotów, gdzie szyby zaczynały parować). Po kilku minutach, władzę objęła zaradna, kędzierzawa kobiecina w jaskrawo zielonym płaszczyku, która donośnym głosem obsztorcowała pogodę i poszła GDZIEŚ, zaczerpnąć informacji o naszym dalszym losie. Wróciła po chwili mówiąc że nadal nikt nic nie wie, wszyscy każą czekać na PRACOWNIKA który nam zaraz powie, jaki los dalej nas będzie czekał.
No kłoda w wersji lotniskowej, przysięgam.
Pracownik się nie pojawił, natomiast po kolejnym kwadransie, gdy większość ludzi poszła po rozum do głowy i schowała się w ciepłym terminalu, nadano komunikat, że osoby z lotu numer ileśtam Stąd do Tam Gdzie Nasz Cel, proszone są o znalezienie się w podstawionych za pół godziny autobusach, które zawiozą nas na upragnione Okęcie.
Było już po siódmej, gdy całe towarzystwo wreszcie zasiadło bezpiecznie w autobusach i ruszyło w dalszą drogę. Mniej więcej godzinę później dojechaliśmy na Lotnisko Chopina, gdzie spędzono nas w kupę przed bramkami do skanowania kart pokładowych, które, zgodnie z naszym osobistym przewidywaniem, nie przyjęły skanowanych wcześniej na Modlinie kart, wypięły się na nas i zamilkły. Obsługa uciekła. Znowu nikt nic nie wie i nikogo nie obchodzimy. Pani w Zielonym Płaszczu poszła w cholerę i tylko czasem pojawiała się przecinając tłum, głosząc różne nowości w stylu "Nikt tu nic nie wie, do ciężkiej cholery, sami imbecyle!", "Pan w zielonym powiedział żeby przejść przez bramki, ale one nie chcą nas wpuszczać, dobrze sobie kolor dobrał, idiota!" i tego typu. Siedzieliśmy tam kolejne trzy kwadranse z hakiem, zanim wreszcie ktoś się zlitował, zadzwonił do kogoś, ściągnął dodatkowych pracowników czy cholera wie co tam zrobił i przebukowano nam bilety. Miodzio! Znowu bramki, paszporty, zdjąć buty, kurtki i wszystko co dzwoni, skanownaie, ubieranie się, cholera wie co jeszcze. Wreszcie, EUREKA! Lot do Tam Gdzie Nasz Cel, przeniesiony z Modlina, Bramka numer dziewięć! Doskonale, już tylko odczekać kolejne dwadzieścia pięć minut w kolejce do KOLEJNEJ odprawy paszportowej (Pełnej amiszów, przysięgam, jak babcię w beret!)i już, tak! Jesteśmy! Lot zapisany na godzinę dwudziestą drugą, jest pół do jedenastej, ale kij! Już prawie jesteśmy w samolocie! Doskonale!
...
I znowu kolejka do załadowania na samolot, również z kontrolą paszportów - trzydzieści minut. Nie jest źle, teraz już z górki. Potem stłoczeni w podstawionym na szybko JEDNYM autobusie czekaliśmy znowu jakiś kwadrans, bo komuś coś gdzieś nie przeszło, ktoś ów wkroczył do autobusu pełnego śpiących i zmęczonych dorosłych i dzieci, całą winą i stekiem paskudnych obelg, głośno obarczając każdego pracownika lotniska jakiego spotkał. Mnie już wtedy nerwy puściły i z początku spokojnie zwróciłam mu uwagę żeby przypiłował łacinę bo nie życzę sobie żeby moje dziecko uczyło się takiego języka. Małżonka tego jegomościa, prowadząca wózek z około rocznym dzieckiem i z drugim, pewnie pięcioletnim uczepionym jej kurtki, wyraźnie zdenerwowana zachowaniem szanownego samca (który wcześniej już, w sali odlotów domagał się od niej pieniędzy na czipsy, krasząc wszystko głośno soczystymi k..wami) kazała mu się zamknąć i dać ludziom spokój bo nie on jeden spędził na lotnisku już sześć godzin. Burak nazwał ją wulgarnie i równie wulgarnie kazał jej zamilknąć. Mało nie wdałam się z nim w bójkę, bo na głosy innych pasażerów zaczął reagować głośniejszą łaciną i uber argumentem, że "jego dzieci też tu są więc się wszyscy od..."fafarafa, po czym z uporem maniaka, przestawiając swój bagaż, kilkukrotnie postawił mi go na bolącej stopie.
W końcu ruszyliśmy, po kilku minutach zostaliśmy wypuszczeni przed samiusieńkim, pięknym Ryanairowym Boeingiem, wszyscy grzecznie się do niego załadowali i sprawnie pozajmowali miejsca, wysłuchali przeprosin od BARDZO przyjemnie brzmiącego pilota...
...
I siedzieli w samolocie nie wiedząc co się znowu, do cholery dzieje. Ludzie zaczęli krzyczeć na nikomu winne stewardessy, ktoś im (ludziom) powiedział że przecie to nie ich (stewardess) wina, ktoś inny kazał mu się zamknąć, bo pewnie przyjechał z jakiejś wioski do Warszawy i myśli że mu wolno dyskutować (przypominam, nadal jest to ten sam samolot pełen emigrantów, heheszki), pierwszy ktoś bronił pilota, że pewnie zmęczony i że w naszym wspólnym interesie jest, żeby WSZYSTKIEGO dopilnował jak należy i że się nie wolno spieszyć, ktoś inny mu powiedział że ma w dupie zmęczenie pilota, mgły, oblodzenie i cholera wie co jeszcze (pozdro Smoleńsk), i że PŁACIŁ pieniONDZ żeby polecieć do ANGLJI i mu się należy (Najtańsze możliwe linie lotnicze, lot z promocjami. Taniej to już chyba tylko latawcem).
Po pierwszych czterdziestu pięciu minutach pilot powiedział że są jakieś problemy z którymś z pasażerów i że kogośtam trzeba było przebukować na inny lot i że czekają na połączenie z lotniska w Glasgow (czy coś), po jeszcze kolejnych czterdziestu pięciu powiedział że jeszcze samolot trzeba ODLODZIĆ. Obserwowaliśmy jakiś wyciągnik z czymś majtającym się, który oblał oba skrzydła jakąś mleczną breją, i staliśmy nadal. Kilkanaście minut po północy w końcu samolot ruszył, zawrócił i poleciał. Szczęśliwie z nami na pokładzie. Wylądowaliśmy o drugiej rano (trzeciej czasu PL).
Na przywitanie natomiast, kotełek zrobił w kuwetce taką kupkę zła, że prawie zachciało nam się podróżować dalej."

niedziela, 26 czerwca 2016

Lisie gotowanie.

Pewnego pięknego dnia, okolo tydzień temu, moje najmilsze kochanie oznajmiło mi, ze tym razem samo zrobi śniadanie. Kazało sobie isc z kuchni, najlepiej w ogóle spowrotem do lozka, siedzieć cicho i nie podpowiadac.
Poszlam zatem do pokoju, odpalilam laptopa i probowalam nie zapeszac. Z kuchni zaczely przylatywac mile zapachy, wiec odprezylam sie nieco i wlaczylam jakas muzyke.
Nie zauwazylam kiedy odpalil pierwszy alarm przeciwpozarowy. Dopiero po dluzszej chwili przerazliwego jazgotu dotarlo do mnie, ze to nie filmik na YouTube, tylko rzeczywistosc, i ze siedze w sypialni na pietrze, w dodatku za zamknietymi drzwiami i jesli nawet tu czuc patelnie, znaczy ze w kuchni na dole przestalo byc sielankowo. Malo nie spadlam ze schodow lecac na zlamanie karku niesc (o ironio) pomoc, ale przyhamowal mnie w sieni widok cwiercrudzielca stojacego pod czujka i wachlujacego ja deska do krojenia z przepraszajaco- sploszonym wyrazem twarzy.
- Nie przejmuj sie, on jest jakis wyjatkowo czuly, odpala sie przy byle okazji, przynajmniej raz w tygodniu.- Powiedzialo i odprawilo mnie spowrotem na gore, dokladnie zaslaniajac soba widok na kuchenke. Poszlam zatem probujac sobie wmowic ze nie widzialam klebow dymu, a po prostu mam zasyfione okulary.
Druga syrena przeciwpozarowa wyrwala mnie z zamyslenia niecale 5 minut pozniej. Zgalopowawszy znowu na dol, znalazlam moje Kochanie w jadalni, stawiajace na stole talez pelen czegos. Na moj widok zarumienilo sie lekko i mruknelo...
"Moze byc nieco chrupkie".
Przypomnialam sobie o opisaniu tego poranka, bo wlasnie udalo mi sie doczyscic te patelnie.
Az doedytuje bo mi rudyinaczej wlasnie przypomnial ze to nie byl koniec tego dnia.
Pozniej tego samego wieczoru uparl sie, ze sie zrehabilituje i pomoze mi przy obiedzie. Nie chcac mu zrobic przykrosci ani dac nic istotnego do rak (robilo sie pozno a bylismy glodni), poprosilam zeby postawil patelnie z olejem na gazie i, jak to zwykle bywa, odwrocilam sie doslownie na moment zeby wyplukac rece, a jak popatrzylam spowrotem, juz wesolo plonely lezace obok kuchenki pomidory w siatce... >.>

czwartek, 12 maja 2016

Bo ja nie mogę pić kawy. :(

Renifer z rana.
Po Całych dwóch i pół godzinach snu, przyszło mi się było dziś obudzić w całkiem niezłym humorze. Małe Rogate wstało wcześniej i czekało na mnie już ubrane, w ulubionej czapce i hawajskiej koszuli, potupując z lekka przy akompaniamencie „Mamo, wstawaj, spóźnimy się do przedszkola”. Zwlekłam się takoż, coby młodzieży nie robić zawodu, doprowadziłam do względnego porządku i poszliśmy.
Nie zasnęłam po drodze tylko dzięki bazarkowemu mini-wysypisku, które, jeśli wierzyć wrażeniom olfaktorycznym, zaczęło już wschodzić i pewnie niebawem da plon.
Po powrocie do domu, doszłam do wniosku, że nie ma sensu dosypiać i należałoby się w jakiś sposób obudzić. „Kakao!” zakrzyczała na to moja wewnętrzna młodzież, której skwapliwie posłuchałam i udałam się na łowy. Znalazłam największy możliwy kubek, wypełniłam go resztkami mleka i wstawiłam do mikrofali, wierząc że to już zaraz, za momencik...
O ja głupia.
Mikrofala, pingnęła na mnie pocieszająco, zagłuszając toczącą się w radio polityczną pyskówkę, pardon, dyskusję i napełniając wiarą w lepsze 'za chwile'. Otworzyłam ją więc, sięgnęłam po kubek, zahaczyłam nim o blokadę w mikrofalówkowych drzwiach i ulałam ciepłego mleka na blat, własne spodnie i kawałek podłogi. To co powiedziałam w efekcie, zapewne wzbudziłoby niesmak u najbliższych mi osób, takoż nie przytoczę. Przebrałam się więc, umyłam blat, podłogę i wszystko co dostało rykoszetem, nieco zniecierpliwiona sięgnęłam do mikrofali, po czym zahaczyłam dokładnie o ten sam haczyk, kubek wypadł mi z ręki i udekorował wszystko co miał po drodze (łącznie ze mną i przechodzącym akurat Filipem) ciepłym, częściowo zagęszczonym mlekiem...
hasztag/ Pół godziny na kolanach z michą i szmatą skutecznie wybudza.
hasztag/ NADAL uwielbiam Ajax o zapachu konwalii
hasztag/ Musiałam dmuchać do sklepu po nowe mleko.
hasztag/ Kubek nie ucierpiał.
Kurtyna.

środa, 2 grudnia 2015

Świat leci galopem

Myśl na dzisiaj. 
Bycie LARPerem w internecie nie jest łatwe. Szukanie odpowiednich elementów do tworzenia strojów może być trudne a czasem też niebezpieczne (chociaż dzięki rosnącemu przemysłowi bezpiecznych broni, wpisanie w googla "latex weapon" nie grozi już mentalnym kalectwem). Przykładem może być moja próba wyszukania spreparowanych kości zwierzęcych do lokacji na grę i otrzymane wyników mówiących o kryminalistyce sądowej, prostych sposobach na odróżnienie kości zwierzęcych od ludzkich i poradach co robić jak się znajdzie trupa w lesie.
Otóż.. wystarczy najwyraźniej dopisać magiczne słowo "tanio" i świat zaraz staje się bardziej przystępny.

niedziela, 4 października 2015

Autorytet.

Autobus podmiejski. Wieczór. Usiadłam wraz z jadącą w tym samym kierunku, dawno nie widzianą znajomą, na dwójce przy drzwiach. Małe Rogate siadło samo po drugiej stronie alejki (nad kołami siedzenia są wyżej i młode widzi wyraźniej). Przed nim jakaś pozakupowa Jej-Ekscelencyja.
  Młode było po kilku godzinach zabawy z kuzynką, lekko zmęczone, lekko rozmarudzone. Po chwili wytchnienia jaką zaserwował nam mijany po drodze McDonalds, pisklę moje zaczyna marudzić.
-Maaaamooo! A jak wrócimy to mogę pooglądać bajki?- Wyjęczane w moim kierunku zaraz zwróciło uwagę siedzącej przed nim matrony.
-Nie, kochanie, już jest za późno a Ty musisz jeszcze powtórzyć wiersz.- Mówię stanowczo, próbując szybko zakończyć dyskusję. Dziecko naburmuszyło się, założyło ręce i spróbowało jeszcze raz.
-Ale maaamooo! Tylko chwilę! Wcale nie jest późno!
W tym momencie Jej-Ekscelencyja najwyraźniej nie wytrzymała i odwróciła się do niego mówiąc:
-Będziesz mógł pooglądać, mama ci pozwoli nie martw się.- I patrząc na moje początkowo uprzejme zdziwienie dodaje:
-Pani mu odpuści, nie ma co dziecka trzymać za krótko.
-Widzi Pani, jest już późno a ja zadecydowałam.- Odparłam i z lekkim niedowierzaniem odwracam się do znajomej, z którą prowadziłam uprzednio rozmowę. Nie udało mi się odzyskać utraconego wątku, bo z lewej usłyszałam drwiące:
- Nie można by mu choćby powiedzieć że poogląda? Do domu pewnie jeszcze kawałek.
-Wie Pani, ja wolę żeby wiedział na czym stoi niż okłamać go i narazić na płacz i zawód w domu.- Powiedziałam już bardzo mało przyjaźnie i odwróciłam się na dobre.
Mam chyba ostatnio pecha.

piątek, 2 października 2015

Upał i szacunek mają to do siebie, że odpuszczają na jesień.

Zimny, jesienny poranek. Odprowadziłam dziś Małe Rogate do państwowej puszki pandory, pardon, przedszkola nieco później niż powinnam. Na korytarzach pusto. Szczenięta z okolicznych sal popiskiwały zajęte śniadankiem, przedszkolanki popiskiwały zajęte pilnowaniem by śniadanko nie dostało się również meblom i okolicznym elementom wystroju sal. 
Dziś jest dzień jakiejś wycieczki, za którą musiałam zapłacić równowartość biletu na pendolino relacji Warszawa- Wenus. Przy okazji, miła Pani poinformowała mnie o możliwości zakupu zrobionych niedawno zdjęć mojego pisklęcia. Pomyślałam, że przydało by się mieć jakieś aktualne fotografie na wypadek konieczności drukowania plakatów "ZAGINĄŁ" lub "ODDAM W DOBRE RĘCE", więc wręczyłam jej posłusznie banknocik, odebrałam fotki i czekałam grzecznie na korytarzu aż mi wyda resztę. Małe Rogate wyszło na tych zdjęciach wyjątkowo zabawnie, toteż wyjęłam telefon i zrobiłam (o ironio) zdjęcie by wysłać dalszej części rodziny. Gdy tak sobie stałam i próbowałam zmusić ustrojstwo do współpracy, podeszła do mnie jedna z pracujących w tym piekiełku, podstarzałych amatorek śmierdzącej kawy i niemniej śmierdzącej trwałej ondulacji. Popatrzyła krótko co robię, po czym odezwała się, wyrażając swoją dezaprobatę.
- No tak, to teraz nie trzeba już będzie kupować tych zdjęć. Bardzo pomysłowe.-
Mnie przytkało, popatrzyłam na nią uważnie i zaczęłam mówić, że tak się składa że właśnie kupuję te zdjęcia, ale nie poczekała na koniec mojego zdania, siorbnęła kawusię, mruknęła coś niezrozumiałego i odeszła gdzieś.
A ja się zastanawiam. Czy to, że zamiast w garsonkach/garniturach, chodzę w bojówkach, glanach i płaszczu, że mam zielone pasmo we włosach i słucham muzyki w drodze do domu w jakikolwiek sposób upoważnia osoby starsze, częściowo odpowiedzialne za przystosowanie naszych dzieci do życia w społeczeństwie, do braku szacunku? Do chamstwa?

Nie cierpię ludzi z tego miasta.

poniedziałek, 7 września 2015

Szkolni Prześmiewcy wiele lat później.


O wynikach i frekwencji wczorajszego referendum wiedza już chyba wszyscy. Każdy ma coś do powiedzenia, każdy ma dobre wytłumaczenie czemu w nim udział wziął lub nie. To czego nie rozumiem w tym wszystkim to gimbazjalna wręcz nagonka na tych którzy oddać głos poszli. Serio, mam wrażenie ze ktoś mi zrobił numer i doooobrych kilka milionów obywateli (włącznie z dziennikarzami, aktorami i komu tam jeszcze dzisiaj mikrofon w twarz wycelował) naszej pięknej RP, zamieniło głowy z dupami na miejsce i teraz nie mogąc znaleźć dobrego wytłumaczenia własnej absencji, drze łacha z ludzi, którzy z rożnych powodów poszli spełnić "obywatelski obowiązek" i wrzucić tę "nic nie znaczącą" i "kompletnie niedecyzyjną" urnę do kartki (czy jakoś tak). Znowu możemy obserwować sytuacje w której drobny ułamek ludzi którzy zachowali się właściwie zostaje zgnojony przez te grupę klasowych prześmiewców i cwaniaków, którym pracy domowej odrobić się nie chciało, a przez "durne kujony" wypadają gorzej na forum klasy.


Czuję się dziś osaczona, a nie zrobiłam nic złego.
To tylko ja, czy ktoś jeszcze to zauważył?

piątek, 4 września 2015

Epizod

-Cześć! Zgadnij co dla ciebie mam!- zakrzyknęła mi kiedyś Y przez średniej jakości połączenie skajpowe.
- Niech zgadnę, więcej koralików?- Zapytałam żartując z jej ostatnich zapędów zakupowych i modląc się w duchu, żeby nie urwało nam zasięgu po raz pierdyliard pierwszy.
-Nie! Kółeczka!- Zapiszczało wstrętne Szczurzysko i przez kamerkę pokazało mi stertę- czegoś. Szarą masę popakowaną w najmniejsze na świecie samarki. Tyle przynajmniej było widać przez komórkową kamerkę. - Tylko chyba trochę małe kupiłam. Zobaczymy!- Zawyrokowała, po czym płynnie zmieniłyśmy temat na coś innego.
Sytuacja ta miała miejsce jakiś miesiąc temu, może mniej. Od tamtego czasu owa niezidentyfikowana masa czegoś przyjechała razem ze Szczureństwem do mnie i leżała dwa tygodnie na półce zapomniana i opuszczona. Aż do dziś. Wróciwszy z rowerowych wojaży postanowiłam jednak nie włączać dziś żadnego z moich MMORPGowych niedobitków i zrobić coś konstruktywnego, opcjonalnie czegoś się nauczyć. Szycie odpadło szybko przez wzgląd na brak części materiałów. Zdecydowałam się więc na (sic!) kółeczka. Po machnięciu półtora metra półperskiego łańcucha ocknęłam się z trybu autopilota i poszukałam w guglu jakichś fajnych wzorów kółeczkowej biżuterii.
  To był mój pierwszy błąd.
  Ma się rozumieć, w skali epizodów, a nie dzienny.
  Dzienny byłby co najmniej kilkunasty, łącznie z wypędraniem w ogóle rano spod kołdry.

  Tak więc niestety przypomniałam sobie o tych nieszczęsnych szczurzych kółeczkach, niestety znalazłam je i niestety spróbowałam z nich zrobić jedną z najprostszych rzeczy, mianowicie krzyżyk...


  Na miłość wszystkich Bogów w jakie wierzył gatunek ludzki od początku swoich dziejów, co mi przyszło do głowy!? Kółeczka okazały się miękkie, cienkie i małe jak coś BARDZO miękkiego, cienkiego i małego. Na krzyżyk się uparłam, montowanie go zajęło mi z grubsza trzy kwadranse (normalnie 10 minut maks) i wyszedł jakoś tak, smutno. Resztą kółeczek szarmancko pierdyknęłam z niesmakiem w kąt pudełka i pożałowałam gorzko. Dokumentacja poniżej.

sobota, 29 sierpnia 2015

Usiądź bo wyglądasz tymczasowo!

   No i tak się właśnie czuję. Tymczasowo. Zaraz mi zżółkną liście i zbrązowieją gałązki. Od końca czerwca jestem w trasie. W kółko i bez przerwy coś się dzieje, masa superfajnych ludzi ma jeszcze bardziej superfajne pomysły, plany i nadzieje, i ja w tym wszystkim z jakiegoś powodu biorę aktywny udział.
  Nie, żebym się jakoś bardzo broniła, co to to nie!

  Najpierw był Orkon, tylko że zaczął się tydzień wcześniej niż zamierzał a skończył.. no skończył się mało fajnie bo w Tyskim szpitalu, pięciodniową kuracją kryptonim Sepsa. Wypisałam się sama, za subtelną namową lekarzy, mogąc już na powrót funkcjonować w miarę normalnie.

#znowuumiemwżycie

 Po Orkonie i przyległościach Y postanowiła przyjechać do mnie w odwiedziny, i jakimś dziwnym sposobem trafiła akurat na istne wakacyjne pandemonium jakie miało miejsce na Chomiczówce. Zjazd krewnych i znajomych królika, porównywalny tylko z sytuacją opisaną przez Chmielewską w książce "Wszystko czerwone", czyli moment w którym wszyscy przeróżnie umówieni i dawno nie widziani znajomi zmieniają plany tak zręcznie, że zwalają ci się na głowę hurtem. W tym wypadku "ograniczyło się" do 5ciu osób, dwóch myszoskoczków* i dwóch szczurów. Norma.

Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam Was wszystkich. Po prostu miałam swoisty szok poznawczy. :)

Po tym najsłodszym na świecie pandemonium przyszła pora na załatwianie Bardzo Ważnych Spraw, czego oczywiście nie udało mi się zrobić przez następujące po sobie kilkudniowe losowe wyjazdy jakie mi nagle spadały w terminarz. Teraz, prawie miesiąc później stwierdzam, że moj kociokwik dopiero się zaczyna. Nie wiem jak się skończy, ale jedyne o czym marzę to to, żeby chociaż było zdrowo i pogodnie. Bardzo proszę.

*R.I.P myszoskoczki


I mam zielone włosy! :)
Zdjęcia później, najpierw się nacieszę :)

Edit: