piątek, 21 kwietnia 2017

Podróż z przygodami.

Notatka z 16go Lutego 2017, przyznam się bez bicia, że kompletnie zapomniałam wrzucić ją tutaj.

"Zaczęłam dziś, a właściwie wczoraj od przespania dobrych kilku budzików i wstania na półtorej godziny przed planowanym wyjazdem na lotnisko. Spakować się jeszcze dałam radę, nakarmiłam mężczyzn i wszystko byłoby super, gdyby nie to, że w trakcie panicznego doprowadzania Maminego salonu do stanu sprzed naszego przyjazdu, zrzuciłam sobie na stopę kawał wielce i artystycznie zdobionego drewna. Nawet nie tyle co zrzuciłam, a miałam pecha stać dużym palcem u prawej stopy na odległość odpowiadającą długości wyżej wymienionego elementu, który kiedyś był za długim fragmentem drzwi do salonu, i który zupełnie przypadkiem zdecydował właśnie w tamtym momencie popełnić pad płaski.
 Dość powiedzieć, że mrugająca na czerwono ikonka stopy towarzyszyłaby dziś wszędzie mojej wirtualnej wersji w ramach swoistego debuffa na prędkość i opanowanie.
Na lotnisko dojechaliśmy wyjątkowo niekłopotliwie i szczęśliwi nadmiarem czasu, raźnym krokiem przystąpiliśmy do odprawy. Ta przebiegła równie sprawnie, co jak na tamtą chwilę kompletnie nie dało nam do myślenia. Dzień nadal zapowiadał się doskonale.
Była godzina szesnasta trzydzieści. Nasz samolot miał odlatywać pięć minut przed godziną szóstą, przyszły szwagier wiedział dokładnie o której po nas przyjechać na lotnisko docelowe, więc niespecjalnie przejmowaliśmy się organizowniem prowiantu na drogę czy ekstra zajęć dla Rogacizny. Ba, nawet jakoś siadać nam się nie chciało nigdzie, bo to przecież już zaraz.
...
Kwadrans przed szósta dostaliśmy pierwszy komunikat o opóźnieniu "około dwadzieścia minut". Luz. widzieliśmy, że na dworze jakoś wszystko zrzedło, więc niespecjalnie się przejęliśmy.
Zaczęliśmy się przejmować jakoś pół do siódmej, gdy po kilku wybuchach buntu u ludności oczekującej, wystosowano informację, że nasz samolot wylądował na Okęciu, zamiast na Modlinie, na Modlin się NIE WYBIERA i prosimy wszystkich o zwrot nabytych w strefie wolnocłowej produktów alkoholowych i tytoniowych, ze względu na konieczny trasport na oddalone o  blisko pięćdziesiąt kilometrów Okęcie. Na takie dictum, w hali zawrzało. Podniosły się głosy sprzeciwu, głównie od osób które w trakcie czekania pozbyły się paragonów na zakupione za "ciężkie, krucanoga, stówy" produktów skracających żywot. Kilka bardziej charyzmatycznych osób poszło dopytać się jak to i z czym to, każda wróciła z informacjami kompletnie innymi od pozostałych, i gdyby kazano nam czekać w tej niepewności dłużej niż te kolejne dwadzieścia pięć minut, pewnie doszłoby do rękoczynów.
W końcu dostaliśmy wszyscy jednoznacznie zagonieni w wężyk kolejkę, którą zwykle wychodzi się już do samolotu, wypędzeni w mleko z wystającymi kawałkami skrzydeł, schodów i ogonów, po czym tym samym pędem skierowani do sali przylotów, gdzie urzędnicy rzucili tylko okiem na ILOŚĆ posiadanych paszportów i wygonili nas na parking/zajezdnię przed terminalem. Na mróz. Tam się ciąg skończył i towarzystwo nieco oklapło, bo nagle się okazało, że nikt nic nie wie, każdy wypatruje co robią inni i wszystkim jest zimno (dla odmiany z salą odlotów, gdzie szyby zaczynały parować). Po kilku minutach, władzę objęła zaradna, kędzierzawa kobiecina w jaskrawo zielonym płaszczyku, która donośnym głosem obsztorcowała pogodę i poszła GDZIEŚ, zaczerpnąć informacji o naszym dalszym losie. Wróciła po chwili mówiąc że nadal nikt nic nie wie, wszyscy każą czekać na PRACOWNIKA który nam zaraz powie, jaki los dalej nas będzie czekał.
No kłoda w wersji lotniskowej, przysięgam.
Pracownik się nie pojawił, natomiast po kolejnym kwadransie, gdy większość ludzi poszła po rozum do głowy i schowała się w ciepłym terminalu, nadano komunikat, że osoby z lotu numer ileśtam Stąd do Tam Gdzie Nasz Cel, proszone są o znalezienie się w podstawionych za pół godziny autobusach, które zawiozą nas na upragnione Okęcie.
Było już po siódmej, gdy całe towarzystwo wreszcie zasiadło bezpiecznie w autobusach i ruszyło w dalszą drogę. Mniej więcej godzinę później dojechaliśmy na Lotnisko Chopina, gdzie spędzono nas w kupę przed bramkami do skanowania kart pokładowych, które, zgodnie z naszym osobistym przewidywaniem, nie przyjęły skanowanych wcześniej na Modlinie kart, wypięły się na nas i zamilkły. Obsługa uciekła. Znowu nikt nic nie wie i nikogo nie obchodzimy. Pani w Zielonym Płaszczu poszła w cholerę i tylko czasem pojawiała się przecinając tłum, głosząc różne nowości w stylu "Nikt tu nic nie wie, do ciężkiej cholery, sami imbecyle!", "Pan w zielonym powiedział żeby przejść przez bramki, ale one nie chcą nas wpuszczać, dobrze sobie kolor dobrał, idiota!" i tego typu. Siedzieliśmy tam kolejne trzy kwadranse z hakiem, zanim wreszcie ktoś się zlitował, zadzwonił do kogoś, ściągnął dodatkowych pracowników czy cholera wie co tam zrobił i przebukowano nam bilety. Miodzio! Znowu bramki, paszporty, zdjąć buty, kurtki i wszystko co dzwoni, skanownaie, ubieranie się, cholera wie co jeszcze. Wreszcie, EUREKA! Lot do Tam Gdzie Nasz Cel, przeniesiony z Modlina, Bramka numer dziewięć! Doskonale, już tylko odczekać kolejne dwadzieścia pięć minut w kolejce do KOLEJNEJ odprawy paszportowej (Pełnej amiszów, przysięgam, jak babcię w beret!)i już, tak! Jesteśmy! Lot zapisany na godzinę dwudziestą drugą, jest pół do jedenastej, ale kij! Już prawie jesteśmy w samolocie! Doskonale!
...
I znowu kolejka do załadowania na samolot, również z kontrolą paszportów - trzydzieści minut. Nie jest źle, teraz już z górki. Potem stłoczeni w podstawionym na szybko JEDNYM autobusie czekaliśmy znowu jakiś kwadrans, bo komuś coś gdzieś nie przeszło, ktoś ów wkroczył do autobusu pełnego śpiących i zmęczonych dorosłych i dzieci, całą winą i stekiem paskudnych obelg, głośno obarczając każdego pracownika lotniska jakiego spotkał. Mnie już wtedy nerwy puściły i z początku spokojnie zwróciłam mu uwagę żeby przypiłował łacinę bo nie życzę sobie żeby moje dziecko uczyło się takiego języka. Małżonka tego jegomościa, prowadząca wózek z około rocznym dzieckiem i z drugim, pewnie pięcioletnim uczepionym jej kurtki, wyraźnie zdenerwowana zachowaniem szanownego samca (który wcześniej już, w sali odlotów domagał się od niej pieniędzy na czipsy, krasząc wszystko głośno soczystymi k..wami) kazała mu się zamknąć i dać ludziom spokój bo nie on jeden spędził na lotnisku już sześć godzin. Burak nazwał ją wulgarnie i równie wulgarnie kazał jej zamilknąć. Mało nie wdałam się z nim w bójkę, bo na głosy innych pasażerów zaczął reagować głośniejszą łaciną i uber argumentem, że "jego dzieci też tu są więc się wszyscy od..."fafarafa, po czym z uporem maniaka, przestawiając swój bagaż, kilkukrotnie postawił mi go na bolącej stopie.
W końcu ruszyliśmy, po kilku minutach zostaliśmy wypuszczeni przed samiusieńkim, pięknym Ryanairowym Boeingiem, wszyscy grzecznie się do niego załadowali i sprawnie pozajmowali miejsca, wysłuchali przeprosin od BARDZO przyjemnie brzmiącego pilota...
...
I siedzieli w samolocie nie wiedząc co się znowu, do cholery dzieje. Ludzie zaczęli krzyczeć na nikomu winne stewardessy, ktoś im (ludziom) powiedział że przecie to nie ich (stewardess) wina, ktoś inny kazał mu się zamknąć, bo pewnie przyjechał z jakiejś wioski do Warszawy i myśli że mu wolno dyskutować (przypominam, nadal jest to ten sam samolot pełen emigrantów, heheszki), pierwszy ktoś bronił pilota, że pewnie zmęczony i że w naszym wspólnym interesie jest, żeby WSZYSTKIEGO dopilnował jak należy i że się nie wolno spieszyć, ktoś inny mu powiedział że ma w dupie zmęczenie pilota, mgły, oblodzenie i cholera wie co jeszcze (pozdro Smoleńsk), i że PŁACIŁ pieniONDZ żeby polecieć do ANGLJI i mu się należy (Najtańsze możliwe linie lotnicze, lot z promocjami. Taniej to już chyba tylko latawcem).
Po pierwszych czterdziestu pięciu minutach pilot powiedział że są jakieś problemy z którymś z pasażerów i że kogośtam trzeba było przebukować na inny lot i że czekają na połączenie z lotniska w Glasgow (czy coś), po jeszcze kolejnych czterdziestu pięciu powiedział że jeszcze samolot trzeba ODLODZIĆ. Obserwowaliśmy jakiś wyciągnik z czymś majtającym się, który oblał oba skrzydła jakąś mleczną breją, i staliśmy nadal. Kilkanaście minut po północy w końcu samolot ruszył, zawrócił i poleciał. Szczęśliwie z nami na pokładzie. Wylądowaliśmy o drugiej rano (trzeciej czasu PL).
Na przywitanie natomiast, kotełek zrobił w kuwetce taką kupkę zła, że prawie zachciało nam się podróżować dalej."