czwartek, 19 września 2013

"W moich snach wciąż Warszawa pełna ulic, placów, drzew. "

    -Przepraszam was, ale czy nie wiecie gdzie ja mieszkam?- Powiedziała do nas dziś miło wyglądająca starsza pani, gdy szłyśmy z Małym Rogatym i O do sklepu. Młody pisnął i schował się za mnie (notabene ciekawe kiedy to zaczął bać się obcych, normalnie lgnął do ludzi), obie z O wymieniłyśmy zdziwione spojrzenia. - Nie pamiętam gdzie jestem, nie wiem nawet jak się nazywam, czy może wiecie kim jestem? Nie mam ze sobą portfela i nikt mi nie umie pomóc. - Babuleńka chyba myślała, że zamierzamy sobie pójść bo zaczęła nerwowo gmerać w zawieszonej na ramieniu torebce, najwyraźniej w poszukiwaniu dokumentów. Rozejrzałyśmy się dookoła. Godzina była popołudniowa ale w miarę wczesna, stałyśmy na parkingu jednego z większych sklepów w okolicy, więc ludzi wszędzie multum, a mimo to nikt nie chciał pomóc biednej kobiecie trafić do domu. - Pamięta pani może jak wyglądał pani blok? Może jakieś elementy okolicy?- O próbowała dowiedzieć się czegokolwiek, ale widać było że nic z tego. Babunia westchnęła. -Nie wiem, nic nie pamiętam, chyba robiłam zakupy, ale nawet tego nie mogę sobie przypomnieć.- Pokazała plastikową torebkę z czymś przypominającym lekko wymięte kajzerki.- Nic to, dziękuje wam, poszukam może na Aspekcie kogoś kto mnie zna.- I odeszła wolnym, zbolałym krokiem kogoś kto nie ma pojęcia dokąd pójść. W rękach ściskała torebkę z bułkami. 

    Cholera, nie tego mnie uczono żeby odwracać się do ludzi dupą. 

    -Pierdolę!- warknęłam szukając telefonu.- Nie zostawimy jej tak, spać bym nie mogła. Dokąd się dzwoni w takich wypadkach? Pogotowie? Policja?- Zawahałam się nad numerem. -Może miejscy?- Zaproponowała O.- Spróbuj na 112, to alarmowy, oni sami ustalą kogo wzywać.- No dobra, to dzwonię na NUMER ALARMOWY 112. Tak, ten właśnie który każą dzieciom w szkole wybierać gdy widzą że komuś dzieje się krzywda. Nie czekałam długo. -"Tu policyjny numer alarmowy. Przepraszamy, wszystkie linie są zajęte, Proszę czekać."- No kurdemol...!!! Nic to, dzwonię na 986. Po paru sekundach odezwał się dyspozytor. Przyjął zgłoszenie, poprosił żeby nie dać babci uciec („No wie pan, i co ja mam zrobić, na lasso ją łapać? To nie tak, że ona biegnie z zawrotną prędkością.”), żeby w miarę możliwości poczekać na ich patrol i wskazać im osobę „z zanikami pamięci”. Babcia tymczasem człapała uparcie środkiem ulicy.

    Nie wiem co się stało dalej, poczekałyśmy na patrol, pokazałyśmy babcię, która usiłowała wpakować się do budki śmieciowej przy zamkniętym osiedlu i poszłyśmy w swoją stronę. Mam nadzieję, że jej pomogli lub chociaż zadzwonili po pogotowie. Nie lubię patrzeć na rozwieszane po mieście kartki ze standardowym już tekstem „Zaginął/ Zaginęła...”

    Bo i poco się znać...?


Jak to Renifer opowiadał dziecku bajkę...

   Naszło mnie dziś na opowiedzenie Młodemu bajki na dobranoc. Zaczął wreszcie mówić, nawet prawie już zrozumiale, wobec tego przyszła pora na następny stopień zmamienia. Bajka.
Pamiętam jak moja starsza siostra opowiadała mi kiedyś bajkę o Krwiożerczej Nasturcji. Była to pełna przygód i zjadania napotkanych wędrowców historia smutnego kwiatka, który nie miał przyjaciół (tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj) i który długo podróżował w niewiadomym celu i z niewiadomym skutkiem, bo w którymś momencie siostra moja uznała że za duża już jestem na bajki i nigdy nie dowiedziałam się co było dalej. A szkoda, może miałabym jakąś alternatywę na wypadek gdyby Młodemu nie spodobały się moje historyjki.
W każdym razie siadłam dziś przy łóżeczku Małego Rogatego i zrezygnowawszy z pomysłu śpiewania mu moim zachrypniętym i zmęczonym głosem piosenek na dobranoc (pozdro Gociak za „Hiszpańskie Dziewczyny” i „Jolly Roger” śpiewane jej kilkuletnim ówcześnie siostrzyczkom) postanowiłam opowiedzieć bajkę. Osobiście nie cierpię wszelkich nafaszerowanych morałami i smrodkami dydaktycznymi historyjek patentowanych kolejno przez wszystkich mamusiów i tatusie tego świata, więc pomyślawszy niedługo postanowiłam opowiedzieć mu przygody mojej ukochanej drużynki warhammerowej, która wiernie wyjadała mi chipsy i psuła sesje przez blisko dekadę. Zaczęłam całkiem niewinnie:

„Pewnego razu był sobie wielki wojownik imieniem Dieter. Lubił zabawę, korzystać z uroków młodości i lać po pyskach wszystko co spojrzało na niego krzywo.”

I tu włączyło mi się sumienie.  
Aha, zapowiada się świetnie...

*Odkaszlnięcie*

Nie umiał usiedzieć długo w jednym miejscu, więc bardzo dużo czasu poświęcał na podróże i sporadyczne ratowanie świata. Nie wędrował jednak sam, towarzyszyły mu elfka Naethandirrit i ludzka magini Miriel, która... (S: Jest zaklętym w śmiertelnika demonem i której za młodu wymordowano rodzinną wioskę? Naprawdę zamierzasz mu to powiedzieć?) ..nieważne. Bardzo się zaprzyjaźnili. Podróżowali po całym świecie, aż pewnego razu poszukując zajęcia dotarli do mało uczęszczanego szlaku na obrzeżach wielkiej i dzikiej puszczy pełnej nienazwanych jeszcze zwierząt i potworów których imiona ograniczały się do jedno samogłoskowych onomatopei. (S: Coraz gorzej, laska, coraz gorzej...) Rozbili obozowisko i zjedli kolację, ale z każdą chwilą czuli, że coś się wokół nich dzieje. Nae, jako elf była najbardziej ze wszystkich wyczulona na otoczenie nie wytrzymawszy napięcia podeszła do Dietera i zwróciła mu uwagę na absolutną ciszę, która panowała wokół. Nie słychać było nawet świerszczy. Żaden las nie bywa tak cichy. Drużynka niewiele myśląc zostawiła wierzchowce w obozowisku, zebrała najpotrzebniejszy ekwipunek i poszła w ciemność, prowadzona przez wilka Jifa, którego Dieter sam odchował i z którym praktycznie się nie rozstawał. Szli przez dłuższy czas aż trafili na bardzo stary, ledwo widoczny wśród poszycia trakt wiodący lekkim łukiem na wschód. Nie namyślawszy się długo postanowili iść jego śladem i znaleźć to co powodowało panującą tutaj, szarpiącą wszystkim nerwy aurę. (S: Oj, zapominasz się, Mlody ma niecałe trzy lata. Zluzuj z tym bo ma iść spać a nie moczyć się po nocach do późnej starości.) Po kolejnym, długim i dość już wyczerpującym siły marszu, dotarli do niewielkiej polany, na której brzegu stała mała, drewniana chatka. Dość nietypowe zjawisko, jeśli najbliższe osiedla ludzkie były stąd oddalone o dobrych kilka dni jazdy konnej. Weszli do środka i w okamgnieniu zrobiło się okropnie zimno. Okna chatki, które jakimś dziwnym trafem nadal miały szyby, natychmiast pokryły się szronem, a oddechy towarzyszy zamieniały się w kłęby białej pary...”

Tu Młody wreszcie litościwie zasnął i nie pozwolił mi dokończyć tej, w sumie całkiem strasznej historii. Śpi teraz słodko i co jakiś czas śmieje przez sen. Albo rośnie mi mały psychopata, albo jest szansa że żaden horror nie zrobi na nim większego wrażenia, bo w trakcie opowiadania przytakiwał gorliwie. Tak czy inaczej, resztę bajki spróbuję doopowiedzieć i dopisać jutro.