poniedziałek, 19 czerwca 2017

Na swoim i nieswoim

Angielskie miejscowości turystyczne, przynajmniej te w bezpośrednim sąsiedztwie stolicy, nie mogą uchodzić za miłe. Nie przez to, że jako takie są brzydkie, ale przez ludzi. Ludzi, którzy bezwstydnie, często grupami rozsiadają się przy wejściach do restauracji, sklepów i pod każdym z nielicznych bankomatów. Ludzi którzy pieszo, na rowerach lub hulajnogach gonią za każdym jednym przechodniem i każdego bez wyjątku pytają o drobne. Czasem z historyjką wyciskającą łzy z oczu i forsę z konta, czasem bez. Ale nie przepuszczą nikomu.

Po pół roku nauczyłam się już nawet na nich nie patrzeć, choć oczywiście zwyczaj tutejszy wymaga by zawsze odpowiednio smutno skłamać im iż nie posiadamy żadnych pieniędzy, tak samo jak oni kłamią że od tygodnia nie jedli a od urodzenia śpią na ulicy.

W większości to ludzie młodzi lub jeszcze młodzi, między 25 a 40 lat, bez problemów z rączym ściganiem przechodniów, bez problemów z komunikatywnością (często w dwóch lub trzech językach, pewnie przez ogromną mieszaninę kulturową) sięgającą głośnością najmniejszych i najbardziej oddalonych zakamarków ulicy, z często perfekcyjną dykcją. Bez problemów ze wzrokiem, uniemożliwiających potencjalnie wypatrzenie którzy z przechodniów mają portfel i w jakim stopniu wypchany, ile wyjmowali z bankomatu i ile płacili. Bez upośledzenia matematycznego które mogłoby uniemożliwić im obliczenie ile reszty po swoich zakupach masz w kieszeni, a wszystko to razem w kilka sekund.

Mieszkamy w bloku. Tutaj jest to symbol ubóstwa, imigranctwa lub patologicznej rodziny. W naszym, dość wyjątkowym wypadku, jest to sytuacja wyłącznie przejściowa, ale reszta ze znanych mi już całkiem nieźle sąsiadów wpasowuje się w każdy z trzech stereotypów. Mamy codzienne, głośne awantury, dzieci otwarcie prane przy sąsiadach, wywalanie śmieci, mebli i wylewanie piwa przez szeroko otwarte okna, często prosto na okna sąsiadów poniżej. Przestały już nas dziwić ustawiczne wizyty policji i pogotowia, zastawanie wind zasypanych warstwą śmieci, śmierdzących rozlanym piwem, uryną lub wymiocinami, niezmiennie zmieszanymi z mdlącą mieszaniną dymu tanio-tytoniowego i marihuany. Raz lub dwa znaleźliśmy zużyte strzykawki. Na klatce schodowej i w windach, trzeci raz od Sierpnia zeszłego roku, kiedy to się tu sprowadziliśmy, wymieniane były kamery. Raz musiano wymienić domofon, bo podobnie jak z kamerami, ciągle komuś przeszkadza wyświetlacz, guziki i ekrany bez wierzchniej warstwy stopionej zapalniczką. Nie raz musiałam zmywać krew, piwo i MamNadziejęŻeNieSzczyny z okien (mieszkamy na trzecim piętrze O.o).

Ostatnio jeden z często spotykanych sąsiadów, z którym wielokrotnie już rozmawialiśmy w czasie oczekiwania na windę nie poznał nas, pytając przechodniów (z nami włącznie) taśmowo o drobne, rozsiadłszy się w poszarpanym śpiworze przy oddalonym o zaledwie dwie minuty piechotą od naszego bloku bankomacie. Mieszka dwa piętra nad nami i często spotykamy go z pokaźnych rozmiarów zakupami w reklamówce z pobliskiego supermarketu. Sąsiad ten, spotkawszy nas dwa miesiące temu z nowymi rowerami w windzie, ostrzegł, by zawsze dobrze je przypinać i nie jeździć nimi zbyt często po zmroku. "Wiecie, większość z tych ludzi na ulicy nie ma już nic do stracenia, a chyba nie warto ryzykować dźgnięcia nożem o kilka stówek.."

Niedawno po przyjeździe poszliśmy do kwitnącego przy brzegu wylewającej się tu do morza Tamizy, wesołego miasteczka i zgłodniawszy kupiliśmy porcję koszmarnie tłustych i jeszcze bardziej słodkich pączków. Zostało nam ich kilka, więc wracając zaoferowaliśmy je - jeszcze gorące- siedzącym nieopodal bezdomnym, jakimś cudem zanim zdążyli nas poprosić o pieniądze. Ubrany w łachmany, palący okropnie cuchnącego papierosa człowiek skrzywił się okropnie na ten widok i odprawił nas ręką twierdząc że ma uczulenie na pączki. Dziś z kolei, czający się przy bankomacie młody człowiek, otrzymawszy standardowe kłamstewko o braku drobnych, wystosował łzawą historyjkę o tym, jak to zgubił dziś dziesięć funtów w drodze do sklepu i nie ma pieniędzy nawet na porcję kurczaka. Kochanie moje, mimo mojego prychania, zasmuciło się widokiem faceta (który, notabene nie mógł być ode mnie starszy o więcej niż dwa lata), kupując posiłek dla nas, zamówiło jeszcze dwa kawałki panierowanego kurczaka i po wyjściu ze sklepu pobiegło przez ulicę by biednej sierotce wręczyć jego pierwszy ciepły posiłek w tym stuleciu. Facet przyjął jedzenie, po czym zapytał czy nie dostanie jeszcze jakichś drobnych na porcję skrzydełek. Przy odmowie, zapytał czy Dave nie mógłby sam pójść spowrotem do sklepu i wymienić udek na skrzydełka.

Czasem nie umiem sobie wyobrazić co myśli osoba, która, jak w zeszłym tygodniu, wstawia cieknące czymś wstrętnym torby śmieciowe do windy i odchodzi, zostawiając je z kwitnącą pod spodem, na wpół płynną kałużą rosnącą na podłodze. Pewnie mimo wszystko nieco się wstydził/a, bo znalazłszy to okropieństwo wieczorem, zauważyliśmy windową kamerę z obiektywem dokładnie zaklejonym mokrymi chusteczkami.
A jutro poniedziałek. Dzień zbierania rozszarpanych przez lisy toreb ze śmieciami zostawianych przy chodnikach i dzień w którym przychodzi anioł sprzątający nad ranem wspólną część bloku. Wyprowadzając się stąd chyba zaproszę go na obiad. Dzięki jego ogromnemu wysiłkowi, przynajmniej w poniedziałki rano windy i klatki schodowe u nas nie cuchną.

Pisząc powyższe, zapytana zostałam przez Dave'a co opowiadam. Przetłumaczyłam mu, i oboje ze zgrozą doszliśmy do wniosku, że chociaż większość z historii w większy lub mniejszy sposób zostaje w trakcie pisania odpowiednio doformowana, ta tutaj nie pokazuje nawet połowy barw.

Ostatnio ilekroć idziemy High Street, łączącą centrum handlowe i dwa maleńkie dworce kolejowe z turystycznym centrum na samym brzegu rzeki, szeroką aleją nadającą wszystkiemu wrażenie deptaka w Gdańsku czy Sopocie (o ironio na wjeździe do Southend stoi tablica, że miasto to jest porównywane właśnie z naszym Sopotem) zakładamy się między sobą o ilość razy gdy zostaniemy zapytani o zawartość portfela. Gdyby udało nam się przejść bez przeszkód, zamierzamy sprawić sobie jakąś frajdę, piwo czy cokolwiek. Dotychczas, mimo iż bywamy tam kilka razy w tygodniu o różnych godzinach dnia i nocy, jeszcze nam się to nie udało ani razu.


1 komentarz:

Jackie D. Flint pisze...

Ci ludzie mają mieszkania za darmo, a ja nie.
Oni są tutejsi, a ja imigrant.

Coś mi tu nie pasuje. Media mówiły co innego ఠ_ఠ