Karp 2010
W telewizji, zapłaconej przez świąteczny hipermaket
Wymyślono, że odbędzie się, na żywo (jeszcze) - wywiad z karpiem
Gdy włączono już kamery, komputery i tak dalej
Karp na wizji się ukazał, po czym nie powiedział Nic... Nic, no - wcale
A w dodatku, wszystko w karpiu - ogon, płetwy, skrzela, głowa
Cały Karp - niósł jakby propozycję - by go gdzieś tam pocałować
Ależ dramat! Ależ blamaż! Ale przedświąteczna klęska!
Telewizji Ulubianej - oglądalność spadła z nagła niżej pępka
Krok po kroku, krok po kroczku
Najpiękniejsze w całym roczku
Idą święta..
Ale, nocą już, w Dzienniku, w dziale - „O tym co nas szarpie"
Powiedziano, że się odbył pierwszy w świecie i udany wywiad z karpiem
A Karp życzył ludziom zdrowia, szczęścia oraz innych lubych rzeczy
Znaczy... - Karp... - nie mówił tego. Ale też i nie zaprzeczył
Krok po kroku, krok po kroczku
Najpiękniejsze w całym roczku
Idą święta, Idą święta
Bądż nam Karpiu i ze sto lat - w stawie, sprawie, czy na stole
Boś już nie jedynie Świąt, a Nadziei-ś nam symbolem
W beznadziei słów paplanych tak codziennie - w świętym szale
Już - Nadzieja tylko w tych, co mówią mało. Albo wcale.
Świąteczne wariactwo wystartowało jeszcze w listopadzie. Miałam prawo tego nie zauważyć wcześniej, ze względu na średnie wychodzenie z domu w ostatnich miesiącach (brzuch i tak dalej... choć nie, właściwie to wyłącznie brzuch). Tak więc dziś od samego wyjścia z klatki potknąć się można o wszechobecne mikołaje, aniołki, choinki i renifery, które przekrzykując się (na szczęście tylko wizualnie) z kolorowymi wrzaskami "PRZECENA!", "OKAZJA!" (i "LUBIĘ PLACKI!") na witrynach sklepowych, przystankach autobusowych i generalnie wszędzie gdzie tylko zmęczony wielobarwnym tałatajstwem człowiek próbuje zawiesić spojrzenie, próbują udowodnić nam wszystkim ze mamy zdecydowanie zbyt pękate (ich zdaniem) portfele... Dodatkowo jak wspomniała Ikona handlowcy i wszelcy marketingowo wyuczeni spece od tortur maści wszelakiej próbują nam wsadzić łapska do kieszeni już nie tylko oślepiając barwnym oczopląsem... Teraz, żeby uniknąć typowej, świątecznej klaustrofobii musielibyśmy wychodzić z domu z potężnymi słuchawkami (najlepiej z rockiem czy jakims death metalem, bo inaczej nie zagłuszy), klapkami na oczach i z tabliczką "NIE, DZIĘKUJĘ!" albo "JUŻ KUPIŁEM/AM!" przypiętymi do przodu i tyłu kurtki... inaczej sie nie da.
Jeśli wejdziesz do samu w samych sluchawkach, za moment zaroi się wokol ciebie od dwudziestoparoletnich panienek przebranych za hentaiowe podobizny zwierzątek futerkowych, oferujących kęsa serka/chlebka/paszteciku i cholera wie czego jeszcze... Brak klapek na oczy skutkuje oczopląsem, a tabliczek- ustawicznym pytaniem czy "w czymś może pomoc?" Paranoja :D
Tak czy inaczej, prezenty jakieś udało mi się kopić, mimo istnej inwazji zombie (wersja świąteczna) na centrum handlowe. Wyszłam stamtąd w szoku, leciutko poobijana, ale tez niezwykle dumna z faktu iż żyję i mam portfel z dokumentami nadal przy sobie ;]
Wesołych Dni Uśmiechniętych Sprzedawców!
piątek, 17 grudnia 2010
wtorek, 30 listopada 2010
Potwory...
Każdy ma coś czego się w życiu boi. Dla jednych są to guziki w dużej liczbie, inni boją się psów, drzwi obrotowych czy wyglądać przez okno. Wyjątkowo popularnym strachem są tzw. Potwory Spod Łóżka. Ostatnio zastanawiałam się nad specyfikacją poszczególnych gatunków Potworów Spod Łóżka i ich naturalnych środowisk. Niestety, rzadko mam sposobność do wystarczająco długiej obserwacji innych Pokojów, więc ograniczę się do gatunków zaobserwowanych w moim własnym.
Pierwszym z nich, dającym mi się ostatnio najbardziej we znaki jest Wypijacz Herbaty. Mieszka za biurkiem, okresowo migrując w okolice szafki nocnej. Niestety jest mistrzem kamuflażu mogę się więc jedynie domyślać jak wygląda. Na pewno ma bardzo małe oczy, (co jest dziwne jeśli wziąć pod uwagę skryty tryb życia i zaciemnione miejsca urzędowania) na wyjątkowo giętkich szypułkach, idealne do długich obserwacji ofiary zza monitora, książki czy zwykłego biurkowego bałaganu. Nie ma rąk ani nóg, raczej ślimaczą stopę pokrytą szybko znikającym śluzem, która pozwala mu na zajęcie miejsca w najbardziej niedostępnych zakamarkach i oczekiwanie na chwilę nieuwagi. Poluje w nietypowy sposób, wysuwając powoli z ukrycia swoją długą, przeźroczystą trąbkę, zanurza ją (również bardzo powoli, żeby nie zwrócić na siebie uwagi) w najbliższym kubku z herbatą i wypija wszystko do dna, zostawiając ewentualnie fusy lub niewymieszany cukier. Ofiara (w tym wypadku ja) najczęściej do końca nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest ofiarą i przez długie godziny biega w te i nazad do kuchni robiąc coraz to nowe porcje herbaty. Przynosi je sobie do miejsca pracy, skupia się nad książką, grą czy rysunkiem i zaraz orientuje się ze kubek znów jest pusty. Biegnie więc do kuchni, robi herbatę i tak w kółko.
Drugim pod względem dawania się we znaki jest Złodziej Kapciowy. Tu już kompletnie nie mam pojęcia jak może wyglądać, choć na pewno ma długie, chwytne łapki. Siedzi pod łóżkiem albo wanną (jeśli jest miejsce) i zabawia się w podkradanie nam pojedynczych skarpetek lub kapci. Czasem zadowoli się tylko upchnięciem w którymś kamyka lub wywróceniem na lewą stronę, czasem wciąga je pod mebel i zostawia w takim miejscu, że musimy bez mała przesunąć pół pokoju zanim uda nam się dotrzeć do zguby. Zaletą Złodzieja Kapciowego jest fakt, iż wyjada pająki.
Kolejne, choć mniej poznane Potwory Spod łóżka zamieszkujące w moim Pokoju, to:
- Zasłonowy Rozsuwacz, który w ramach dawania znać o swojej bytności innym Rozsuwaczom, ustawicznie odsłania okna, akurat tak, żeby wpadające przez nie promienie słońca trafiały obuchem prosto w czoło śpiącego człowieka,
- Zwijek Prześcieradłowy, wykorzystujący każdą okazję, żeby zrolować kawałek pościeli gdy tylko się z niej na chwilę przesuniemy,
- Chrobotek Meloman, mieszkający blisko odbiorników radiowych, rozstrajający je w jakiś tajemniczy sposób tak, żeby szum i warkot przeplatających się dwóch stacji budził nas w środku nocy.
Oczywiście, wszystko niemal powyższe można by zrzucić na koty, jednak fakt iż za każdym razem głęboko śpią gdy wstaję żeby znaleźć kapcie, wyłączyć lub ustawić radio czy zasunąć zasłony, wyklucza je z kręgu podejrzanych. Pozostaje więc teoria istnienia Potworów Spod Łóżka, jako najbardziej prawdopodobna w tej sytuacji.
A wy macie jakieś swoje doświadczenia z Potworami? :)
Pierwszym z nich, dającym mi się ostatnio najbardziej we znaki jest Wypijacz Herbaty. Mieszka za biurkiem, okresowo migrując w okolice szafki nocnej. Niestety jest mistrzem kamuflażu mogę się więc jedynie domyślać jak wygląda. Na pewno ma bardzo małe oczy, (co jest dziwne jeśli wziąć pod uwagę skryty tryb życia i zaciemnione miejsca urzędowania) na wyjątkowo giętkich szypułkach, idealne do długich obserwacji ofiary zza monitora, książki czy zwykłego biurkowego bałaganu. Nie ma rąk ani nóg, raczej ślimaczą stopę pokrytą szybko znikającym śluzem, która pozwala mu na zajęcie miejsca w najbardziej niedostępnych zakamarkach i oczekiwanie na chwilę nieuwagi. Poluje w nietypowy sposób, wysuwając powoli z ukrycia swoją długą, przeźroczystą trąbkę, zanurza ją (również bardzo powoli, żeby nie zwrócić na siebie uwagi) w najbliższym kubku z herbatą i wypija wszystko do dna, zostawiając ewentualnie fusy lub niewymieszany cukier. Ofiara (w tym wypadku ja) najczęściej do końca nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest ofiarą i przez długie godziny biega w te i nazad do kuchni robiąc coraz to nowe porcje herbaty. Przynosi je sobie do miejsca pracy, skupia się nad książką, grą czy rysunkiem i zaraz orientuje się ze kubek znów jest pusty. Biegnie więc do kuchni, robi herbatę i tak w kółko.
Drugim pod względem dawania się we znaki jest Złodziej Kapciowy. Tu już kompletnie nie mam pojęcia jak może wyglądać, choć na pewno ma długie, chwytne łapki. Siedzi pod łóżkiem albo wanną (jeśli jest miejsce) i zabawia się w podkradanie nam pojedynczych skarpetek lub kapci. Czasem zadowoli się tylko upchnięciem w którymś kamyka lub wywróceniem na lewą stronę, czasem wciąga je pod mebel i zostawia w takim miejscu, że musimy bez mała przesunąć pół pokoju zanim uda nam się dotrzeć do zguby. Zaletą Złodzieja Kapciowego jest fakt, iż wyjada pająki.
Kolejne, choć mniej poznane Potwory Spod łóżka zamieszkujące w moim Pokoju, to:
- Zasłonowy Rozsuwacz, który w ramach dawania znać o swojej bytności innym Rozsuwaczom, ustawicznie odsłania okna, akurat tak, żeby wpadające przez nie promienie słońca trafiały obuchem prosto w czoło śpiącego człowieka,
- Zwijek Prześcieradłowy, wykorzystujący każdą okazję, żeby zrolować kawałek pościeli gdy tylko się z niej na chwilę przesuniemy,
- Chrobotek Meloman, mieszkający blisko odbiorników radiowych, rozstrajający je w jakiś tajemniczy sposób tak, żeby szum i warkot przeplatających się dwóch stacji budził nas w środku nocy.
Oczywiście, wszystko niemal powyższe można by zrzucić na koty, jednak fakt iż za każdym razem głęboko śpią gdy wstaję żeby znaleźć kapcie, wyłączyć lub ustawić radio czy zasunąć zasłony, wyklucza je z kręgu podejrzanych. Pozostaje więc teoria istnienia Potworów Spod Łóżka, jako najbardziej prawdopodobna w tej sytuacji.
A wy macie jakieś swoje doświadczenia z Potworami? :)
czwartek, 25 listopada 2010
Nadaję tej planecie nazwę...
... Ałaaaaa~!
Doprawdy! Błogosławionym nazywają wredni stan, w którym przez pierwszy miesiąc nie wierzysz, że TO ci się stało, przez następne dwa lub cztery rzygasz dalej niż mapa pokazuje i GPS znajdzie, a przez kolejne cztery dziwisz się sobie coraz bardziej, jakim to sposobem wcześniej udawało ci się oderwać obie nogi od podłoża jednocześnie.
Bogosławiony, błogosławiony... Teraz się chyba mówi i tak i siak. Nieważne. BZDURA!
Nic nie wolno, poza jedzeniem (a to tez tylko odpowiednich rzeczy), spaniem (byle nie na brzuchu), chodzeniem na spacery (jasne, i uciekaniem przed wszystkimi sąsiadkami z jęzorem wywieszonym na plecach w obawie przed słuchaniem kolejnych streszczeń ich 4rech ciąż, w tym zazwyczaj jednej lub dwóch poronionych). No mogiła. Ani biegać, ani ćwiczyć, ani, nawet podnosić rąk do góry... Terror, zgroza i masakra obrastająca tłuszczem niczym foka na zimę.
Po jakims czasie dopiero dociera do czlowieka mysl, ze przeciez to musi miec jakis sens... Sens ow staje się klarowny ponad miarę po oberwaniu pierwszym celnie wymierzonym kopniakiem w pęcherz w trakcie rozmowy z szefem (to na szczęście tylko przykład, mnie nie zdarzyło w TAKIEJ sytuacji >.>) Od tego magicznego momentu, kiedy na nóżki naszego malutkiego dzieciątka mówi się jeszcze, ze mają kaliber nie rozmiar, dociera do nas, że to przecież mały człowiek... ktoś swój własny, dzięki komu już nigdy w życiu nie będziemy sami. Kurcze... to jest warte każdej ceny :)
Moje małe parzystokopytne ma jeszcze trzy pełne tygodnie na zmasakrowanie mi wnętrzności w stopniu zadowalającym. Potem będzie zabawa.
Nie mam pojęcia kiedy znów trafi mnie wena, więc poproszę tylko ładnie was, którzy trafiliście tu mniejszym lub większym przypadkiem: TRZYMAJCIE KCIUKI!
Doprawdy! Błogosławionym nazywają wredni stan, w którym przez pierwszy miesiąc nie wierzysz, że TO ci się stało, przez następne dwa lub cztery rzygasz dalej niż mapa pokazuje i GPS znajdzie, a przez kolejne cztery dziwisz się sobie coraz bardziej, jakim to sposobem wcześniej udawało ci się oderwać obie nogi od podłoża jednocześnie.
Bogosławiony, błogosławiony... Teraz się chyba mówi i tak i siak. Nieważne. BZDURA!
Nic nie wolno, poza jedzeniem (a to tez tylko odpowiednich rzeczy), spaniem (byle nie na brzuchu), chodzeniem na spacery (jasne, i uciekaniem przed wszystkimi sąsiadkami z jęzorem wywieszonym na plecach w obawie przed słuchaniem kolejnych streszczeń ich 4rech ciąż, w tym zazwyczaj jednej lub dwóch poronionych). No mogiła. Ani biegać, ani ćwiczyć, ani, nawet podnosić rąk do góry... Terror, zgroza i masakra obrastająca tłuszczem niczym foka na zimę.
Po jakims czasie dopiero dociera do czlowieka mysl, ze przeciez to musi miec jakis sens... Sens ow staje się klarowny ponad miarę po oberwaniu pierwszym celnie wymierzonym kopniakiem w pęcherz w trakcie rozmowy z szefem (to na szczęście tylko przykład, mnie nie zdarzyło w TAKIEJ sytuacji >.>) Od tego magicznego momentu, kiedy na nóżki naszego malutkiego dzieciątka mówi się jeszcze, ze mają kaliber nie rozmiar, dociera do nas, że to przecież mały człowiek... ktoś swój własny, dzięki komu już nigdy w życiu nie będziemy sami. Kurcze... to jest warte każdej ceny :)
Moje małe parzystokopytne ma jeszcze trzy pełne tygodnie na zmasakrowanie mi wnętrzności w stopniu zadowalającym. Potem będzie zabawa.
Nie mam pojęcia kiedy znów trafi mnie wena, więc poproszę tylko ładnie was, którzy trafiliście tu mniejszym lub większym przypadkiem: TRZYMAJCIE KCIUKI!
środa, 29 września 2010
Takie tam...
Człowiek to jednak całkiem ciekawa istota. W sensie jednostki, nie gatunku. Nie uczy się ani na własnych, ani na cudzych błędach, mimo tego że całe życie sobie powtarza by o tym pamiętać, ba... Śmieje się i nabija z sobie podobnych, sądząc iż w jakiś sposób daje mu to przewagę...
Niezależnie od tego, co nas spotyka, praktycznie zawsze będziemy na to podatni drugi, trzeci, dwudziesty raz. Małe ma tu znaczenie, czy TO było pozytywne czy negatywne. Człowiek zawsze w jakiś sposób da temu szansę na zdarzenie się znowu.
Przykładowo: walnięcie się młotkiem w palec podczas przybijania gwoździ nie spowoduje wcale, że zmienimy technikę wbijania, tylko że uzewnętrznimy się na otoczenie serią wyszukanych cytatów ze Słownika Wulgaryzmów (często również w kilku językach naraz), poczekamy aż przestanie boleć i dawaj, wbijać od nowa. Rzadko ma to coś wspólnego z poczuciem gwoździowego obowiązku. Rzadziej jeszcze od tego jednego gwoździa zależy los gatunku, wszechświata czy inna superważna rzecz. Po prostu po każdym razie, wewnętrznie upieramy się, że "tym razem się uda". Po którymś kolejnym niepowodzeniu, zamienia się to w udowadnianie sobie i światu, że "DAMY radę i KONIEC" sprawa osobista.
Ale to nie tyczy tylko gwoździ. Tak samo będziemy się zachowywać przy nauce, pracy czy miłości. Człowiek już tak ma. :)
Nie to co koty.
Uwielbiam koty. Są mruczącą definicją wszystkiego, co zebraliśmy pod (wspomnianym już przeze mnie przy którejś okazji) hasłem "Tumiwisizmu". Mają serdecznie w nosie, co się dzieje wokół, tak długo jak mają czysty żwirek w kuwecie (a i to tylko te wygodnickie), co jeść, gdzie spać i, opcjonalnie, z kim spółkować. Nie spędzają bezsennych nocy przewracając się z boku na bok i myśląc nad tym co było, mogłoby być czy będzie. Nie mają po co (może to dlatego zawsze łączono je z wiedźmami, mają w końcu podobny stosunek do świata, nie interesuje ich on dopóki nie włazi z butami do domu). Mogą być wredne, potulne, kochane, głupawe, ale nigdy nie oszukają swojej naturalnej olewczości na wszystko. Nie znaczy to też, że są złe. Potrafią się bawić, pocieszać, często nawet pomagają wygonić z domu mniej lubianych znajomych. Ot taki czterołapy domownik.
Koty potrafią słuchać. Nie rozumieją słów ale rozumieją emocje. Jeśli "kochają" człowieka, któremu jest ciężko, zrobią wszystko co w ich futerkowej mocy, żeby poczuł i pamiętał, że nie jest sam. Nawet, jeśli znaczyć to będzie ściąganie mu kołdry w środku nocy, kładzenie się na twarzy czy łapanie za kostki w pustym korytarzu. One tam są i już. I mamy o tym pamiętać, kurde.
Zazdroszczę im. Czasem naprawdę wolałabym się pozbyć wyobraźni abstrakcyjnej i móc wyłożyć na wszystko brzuchem do góry i po prostu żyć.
Kompletnie bez sensu, ale jakoś samo tak wyszło. Czytać się da, zrozumieć też i to na kilka sposobów.
Może jeszcze coś dziś wkleję, ale już jak mnie najdzie wena, a nie jak mnie będą popędzać ;P
C'ya
Niezależnie od tego, co nas spotyka, praktycznie zawsze będziemy na to podatni drugi, trzeci, dwudziesty raz. Małe ma tu znaczenie, czy TO było pozytywne czy negatywne. Człowiek zawsze w jakiś sposób da temu szansę na zdarzenie się znowu.
Przykładowo: walnięcie się młotkiem w palec podczas przybijania gwoździ nie spowoduje wcale, że zmienimy technikę wbijania, tylko że uzewnętrznimy się na otoczenie serią wyszukanych cytatów ze Słownika Wulgaryzmów (często również w kilku językach naraz), poczekamy aż przestanie boleć i dawaj, wbijać od nowa. Rzadko ma to coś wspólnego z poczuciem gwoździowego obowiązku. Rzadziej jeszcze od tego jednego gwoździa zależy los gatunku, wszechświata czy inna superważna rzecz. Po prostu po każdym razie, wewnętrznie upieramy się, że "tym razem się uda". Po którymś kolejnym niepowodzeniu, zamienia się to w udowadnianie sobie i światu, że "DAMY radę i KONIEC" sprawa osobista.
Ale to nie tyczy tylko gwoździ. Tak samo będziemy się zachowywać przy nauce, pracy czy miłości. Człowiek już tak ma. :)
Nie to co koty.
Uwielbiam koty. Są mruczącą definicją wszystkiego, co zebraliśmy pod (wspomnianym już przeze mnie przy którejś okazji) hasłem "Tumiwisizmu". Mają serdecznie w nosie, co się dzieje wokół, tak długo jak mają czysty żwirek w kuwecie (a i to tylko te wygodnickie), co jeść, gdzie spać i, opcjonalnie, z kim spółkować. Nie spędzają bezsennych nocy przewracając się z boku na bok i myśląc nad tym co było, mogłoby być czy będzie. Nie mają po co (może to dlatego zawsze łączono je z wiedźmami, mają w końcu podobny stosunek do świata, nie interesuje ich on dopóki nie włazi z butami do domu). Mogą być wredne, potulne, kochane, głupawe, ale nigdy nie oszukają swojej naturalnej olewczości na wszystko. Nie znaczy to też, że są złe. Potrafią się bawić, pocieszać, często nawet pomagają wygonić z domu mniej lubianych znajomych. Ot taki czterołapy domownik.
Koty potrafią słuchać. Nie rozumieją słów ale rozumieją emocje. Jeśli "kochają" człowieka, któremu jest ciężko, zrobią wszystko co w ich futerkowej mocy, żeby poczuł i pamiętał, że nie jest sam. Nawet, jeśli znaczyć to będzie ściąganie mu kołdry w środku nocy, kładzenie się na twarzy czy łapanie za kostki w pustym korytarzu. One tam są i już. I mamy o tym pamiętać, kurde.
Zazdroszczę im. Czasem naprawdę wolałabym się pozbyć wyobraźni abstrakcyjnej i móc wyłożyć na wszystko brzuchem do góry i po prostu żyć.
Kompletnie bez sensu, ale jakoś samo tak wyszło. Czytać się da, zrozumieć też i to na kilka sposobów.
Może jeszcze coś dziś wkleję, ale już jak mnie najdzie wena, a nie jak mnie będą popędzać ;P
C'ya
poniedziałek, 20 września 2010
Praktykujący melancholik- amator
Wiesz jak to jest kłaść się co noc wbijając sobie do głowy to kretyńskie, naiwne do granic przyzwoitości i logicznego myślenia kłamstwo, że jutro będzie lepiej, łatwiej, znośniej? Chyba każdy to zna.
Powoli zapadasz w sen, słuchając resztkami świadomości rozstrojonego lekko radia i czując jak koty przychodzą kolejno usadzić się na kołdrze i zasnąć w jednej, wielkiej, krępującej jakiekolwiek ruchy masie ciepłego oddania. Jasne, jak zwykle próbowałeś je zniechęcić do układania się w ten sposób wiercąc się koszmarnie, ale one i tak zawsze postawią na swoim. Po jakimś czasie słabniesz i przestajesz je zganiać. Wiedzą o tym tak samo dobrze co ty.
Zasypiasz więc, wciśnięty między mruczące manifestacje senności, w pozycji której pozazdrościłby ci każdy obeznany w kunszcie fakir, przypominając układem kończyn prędzej chiński paragraf niż śpiącego człowieka. Śnisz różnie. Tu akurat nie ma i nie było reguły. Albo o kimś konkretnym w mniej lub bardziej cenzuralnej roli, albo o czymś co wydarzyło się już wcześniej... Albo o czymś za co modlisz się, żeby stało się prawdą.
Budzisz się każdego dnia podobnie, wyrwany ze snu telefonem, dzwonkiem czy pukaniem do drzwi. Ludzie uparcie nie chcą nawet na jeden dzień zapomnieć o twoim istnieniu. Złośliwe, nie? Wstajesz więc, kopnięciem włączasz komputer i idziesz do kuchni nastawić wodę. Dwa razy, bo za pierwszym zawsze najpierw zagapisz się w okno targany tymi samymi wątpliwościami w stylu "czy w ogóle było się po co budzić?".
Razem z pyknięciem wyłączającego się pustego czajnika dochodzisz do wniosku, że chyba było warto. Chwilowe niewygody muszą czemuś przecież służyć. Trzeba je przetrwać, żeby potem mogło wreszcie być lepiej. Ktoś kto nas skonstruował zapomniał dodać funkcję "przewiń naprzód". Da się to przeżyć. W końcu, statystycznie, kilkaset osób na planecie ma te same problemy. Ludzie rzadko są oryginalni, nawet mając zwykłego doła czy pecha. Nalewasz wody i nastawiasz czajnik od nowa. Kiedyś go w ten sposób spalisz...
Dzień mija różnie. Tu rutyna nie wgryzła się w scenariusz całym kompletem zębów. Jedyne co się powtarza to kolejne głupie myśli: "Zadzwonić? Poczekać aż może to drugie zadzwoni, dając potwierdzenie, że mu zależy? Niby powtarza to często, ale nie zaszkodziłoby przecież ...tak dla pewności." Oczywiście od samego początku wiesz, że to ty zadzwonisz, czy też napiszesz pierwszy. Nie wytrzymasz ale co w tym złego? Tęsknić wolno każdemu, nawet chorobliwie.
Potem już jest znośniej, przecież odpowiedź zawsze przyjdzie. I zawsze podniesie na duchu. Dopiero wtedy, z uśmiechem na durnej mordzie zaczynasz dzień.
Nie wiem czym jest powyższe, a nawet gdybym wiedziała, nie zamierzałabym nikomu tego prostować czy tłumaczyć. Pozostawię tę zabawę potencjalnemu odbiorcy. Jest trzecia rano. Miałam dziś (wczoraj znaczy) czynny dzień zakończony kolejną, poważną rozmową, która jak zwykle nie przyniosła ze sobą nic nowego. Przywykłam. Od dawna wiem, że trzeba poczekać. JA wiem. To ta moja cholerna niecierpliwa natura cały czas domaga się nowych wyjaśnień, zapewnień i wniosków. Doprawdy nie mam pojęcia po co. Zazdroszczę tym, którym raz powiedziane wystarczy. Jak widać z powyższego dopadł mnie dołek. Niezbyt wyjaśnialny, bo dzień jako taki miałam pozytywny. Koszmarnie tęsknię, może to dlatego. No nic, przeżyję, dopiszę to tu, poprawię, wyślę i pójdę do łóżka...
Powoli zapadasz w sen, słuchając resztkami świadomości rozstrojonego lekko radia i czując jak koty przychodzą kolejno usadzić się na kołdrze i zasnąć w jednej, wielkiej, krępującej jakiekolwiek ruchy masie ciepłego oddania. Jasne, jak zwykle próbowałeś je zniechęcić do układania się w ten sposób wiercąc się koszmarnie, ale one i tak zawsze postawią na swoim. Po jakimś czasie słabniesz i przestajesz je zganiać. Wiedzą o tym tak samo dobrze co ty.
Zasypiasz więc, wciśnięty między mruczące manifestacje senności, w pozycji której pozazdrościłby ci każdy obeznany w kunszcie fakir, przypominając układem kończyn prędzej chiński paragraf niż śpiącego człowieka. Śnisz różnie. Tu akurat nie ma i nie było reguły. Albo o kimś konkretnym w mniej lub bardziej cenzuralnej roli, albo o czymś co wydarzyło się już wcześniej... Albo o czymś za co modlisz się, żeby stało się prawdą.
Budzisz się każdego dnia podobnie, wyrwany ze snu telefonem, dzwonkiem czy pukaniem do drzwi. Ludzie uparcie nie chcą nawet na jeden dzień zapomnieć o twoim istnieniu. Złośliwe, nie? Wstajesz więc, kopnięciem włączasz komputer i idziesz do kuchni nastawić wodę. Dwa razy, bo za pierwszym zawsze najpierw zagapisz się w okno targany tymi samymi wątpliwościami w stylu "czy w ogóle było się po co budzić?".
Razem z pyknięciem wyłączającego się pustego czajnika dochodzisz do wniosku, że chyba było warto. Chwilowe niewygody muszą czemuś przecież służyć. Trzeba je przetrwać, żeby potem mogło wreszcie być lepiej. Ktoś kto nas skonstruował zapomniał dodać funkcję "przewiń naprzód". Da się to przeżyć. W końcu, statystycznie, kilkaset osób na planecie ma te same problemy. Ludzie rzadko są oryginalni, nawet mając zwykłego doła czy pecha. Nalewasz wody i nastawiasz czajnik od nowa. Kiedyś go w ten sposób spalisz...
Dzień mija różnie. Tu rutyna nie wgryzła się w scenariusz całym kompletem zębów. Jedyne co się powtarza to kolejne głupie myśli: "Zadzwonić? Poczekać aż może to drugie zadzwoni, dając potwierdzenie, że mu zależy? Niby powtarza to często, ale nie zaszkodziłoby przecież ...tak dla pewności." Oczywiście od samego początku wiesz, że to ty zadzwonisz, czy też napiszesz pierwszy. Nie wytrzymasz ale co w tym złego? Tęsknić wolno każdemu, nawet chorobliwie.
Potem już jest znośniej, przecież odpowiedź zawsze przyjdzie. I zawsze podniesie na duchu. Dopiero wtedy, z uśmiechem na durnej mordzie zaczynasz dzień.
Nie wiem czym jest powyższe, a nawet gdybym wiedziała, nie zamierzałabym nikomu tego prostować czy tłumaczyć. Pozostawię tę zabawę potencjalnemu odbiorcy. Jest trzecia rano. Miałam dziś (wczoraj znaczy) czynny dzień zakończony kolejną, poważną rozmową, która jak zwykle nie przyniosła ze sobą nic nowego. Przywykłam. Od dawna wiem, że trzeba poczekać. JA wiem. To ta moja cholerna niecierpliwa natura cały czas domaga się nowych wyjaśnień, zapewnień i wniosków. Doprawdy nie mam pojęcia po co. Zazdroszczę tym, którym raz powiedziane wystarczy. Jak widać z powyższego dopadł mnie dołek. Niezbyt wyjaśnialny, bo dzień jako taki miałam pozytywny. Koszmarnie tęsknię, może to dlatego. No nic, przeżyję, dopiszę to tu, poprawię, wyślę i pójdę do łóżka...
...ale najpierw zgonię koty.
sobota, 18 września 2010
Będąc nieudaną pisarką...
Po raz kolejny mam okropną ochotę coś napisać i nie wiem co. I nie chodzi mi o "coś" kompletnie bez sensu istnienia, tylko kawałek tekstu, który dałoby się w miarę wygodnie czytać i który w miarę szczęścia czy możliwości miałby jakiekolwiek wartości merytoryczne...
I jak zwykle, kolejność działań jest zupełnie ta sama; na lewo od granicy pola widzenia pojawia mi się mała, przeraźliwie jasna lampka, przynosząca na myśl Pana Spinacza z MS Worda. Lampka ma wytłoczony napis "WENA" i usilnie wciska mi do głowy myśl "Napisz coś! Uzewnętrznij się! Już!".
I jak zwykle, kolejność działań jest zupełnie ta sama; na lewo od granicy pola widzenia pojawia mi się mała, przeraźliwie jasna lampka, przynosząca na myśl Pana Spinacza z MS Worda. Lampka ma wytłoczony napis "WENA" i usilnie wciska mi do głowy myśl "Napisz coś! Uzewnętrznij się! Już!".
Wyłączam więc dane MMO w jakie akurat gram, otwieram nowy plik tekstowy na pulpicie, wszystko mniej istotne zrzucam do poziomu paska zadań lub niżej, strzelam kostkami nad klawiaturą i... i nic... Lampka się wyłącza, a temat, dotąd genialny i inspirujący znika gdzieś za poczuciem straconego wątku... No nie cierpię tego! Nie wiem ile razy już umknęły mi z głowy w ten sposób naprawdę genialne pomysły, części opowiadań czy odpowiedzi na dawno zadawane sobie pytania gatunków wszelakich, które notabene właśnie
przez tę moją "przypadłość" zniknęły w odmętach zwanych Przypomnę Sobie Później. Terror, zgroza i masakra w jednym. Potem przez pół godziny siedzę z miną godną świątecznego karpia i gapię się na pulpit usilnie próbując sobie przypomnieć, co też, u licha ciężkiego miałam napisać. I rzyć zbita, nigdy nic z tego niema. Taki już chyba mój los, i o ile nie dostanę w łeb naprawdę dużym ułamkiem natchnienia, z mojego pisania nic dobrego nie wyjdzie. Z resztą zupełnie jak to tutaj, co właśnie tworzę.
Przypomniało mi się teraz ostatnie moje zwycięstwo nad uciekającą weną. Miało (lub nawet ma, bo gdzieś na serwerze siedzi) postać opowiadania o wdzięcznym, z nosa kotu wyjętym tytule "Quinris" zawierającym w sobie całkiem pokaźny kawałek tekstu, do którego zagoniona beta nie bardzo mogła się przyczepić. Pierwszy rozdział powstał praktycznie bez bólu, w ciągu być może dwóch lub trzech dni pisania, poprawiania, przerabiania i tym podobnych czynności przetykanych snem i jedzeniem. Po kilku dniach był na serwerze i zbierał, o zgrozo, pozytywne komentarze.
To było o ile pamięć mnie nie zawodzi, w roku 2005...
Mile podrapana za uchem wszelkimi wyrazami sympatii ze strony moich (równie młodocianych co ja) wiernych czytelników, zasiadłam w końcu do pracy nad rozdziałem drugim. Tym razem, kapryśna niczym rozdziewiczona nastolatka, wena nie dała się tak łatwo usidlić na czas wystarczający do napisania równie kwiecistego tekstu co poprzednio. Co wyskrobałam dłuższy kawałek, zaraz okazywał się o kant tyłka potrzaskać i zamieść pod wycieraczkę. Siadałam do tego cholerstwa razy chyba z osiem i zastępowałam jedną bzdurę w drugą... Po roku takiej szalonej szarpaniny powstało mi jakieś pokręcone, gejowsko-zoofilskie porno, które po przerwie potrzebnej na odpoczynek i trzeźwe spojrzenie na temat, całe razem z dopiskami, przypiskami i poprawkami załadowałam pod guzik "DELETE" i słuch wszelaki o nim zaginął (na szczęście wszystkich żywych i piśmiennych stworzeń na tej płaszczyźnie). Od tamtego momentu poddałam się i utopiłam moje genialne pomysły we wcześniej wspomnianych, niespokojnych wodach Przypomnę Sobie Później i tylko raz na kilka miesięcy odbija mi się echem świadomość doznanej porażki.
przez tę moją "przypadłość" zniknęły w odmętach zwanych Przypomnę Sobie Później. Terror, zgroza i masakra w jednym. Potem przez pół godziny siedzę z miną godną świątecznego karpia i gapię się na pulpit usilnie próbując sobie przypomnieć, co też, u licha ciężkiego miałam napisać. I rzyć zbita, nigdy nic z tego niema. Taki już chyba mój los, i o ile nie dostanę w łeb naprawdę dużym ułamkiem natchnienia, z mojego pisania nic dobrego nie wyjdzie. Z resztą zupełnie jak to tutaj, co właśnie tworzę.
Przypomniało mi się teraz ostatnie moje zwycięstwo nad uciekającą weną. Miało (lub nawet ma, bo gdzieś na serwerze siedzi) postać opowiadania o wdzięcznym, z nosa kotu wyjętym tytule "Quinris" zawierającym w sobie całkiem pokaźny kawałek tekstu, do którego zagoniona beta nie bardzo mogła się przyczepić. Pierwszy rozdział powstał praktycznie bez bólu, w ciągu być może dwóch lub trzech dni pisania, poprawiania, przerabiania i tym podobnych czynności przetykanych snem i jedzeniem. Po kilku dniach był na serwerze i zbierał, o zgrozo, pozytywne komentarze.
To było o ile pamięć mnie nie zawodzi, w roku 2005...
Mile podrapana za uchem wszelkimi wyrazami sympatii ze strony moich (równie młodocianych co ja) wiernych czytelników, zasiadłam w końcu do pracy nad rozdziałem drugim. Tym razem, kapryśna niczym rozdziewiczona nastolatka, wena nie dała się tak łatwo usidlić na czas wystarczający do napisania równie kwiecistego tekstu co poprzednio. Co wyskrobałam dłuższy kawałek, zaraz okazywał się o kant tyłka potrzaskać i zamieść pod wycieraczkę. Siadałam do tego cholerstwa razy chyba z osiem i zastępowałam jedną bzdurę w drugą... Po roku takiej szalonej szarpaniny powstało mi jakieś pokręcone, gejowsko-zoofilskie porno, które po przerwie potrzebnej na odpoczynek i trzeźwe spojrzenie na temat, całe razem z dopiskami, przypiskami i poprawkami załadowałam pod guzik "DELETE" i słuch wszelaki o nim zaginął (na szczęście wszystkich żywych i piśmiennych stworzeń na tej płaszczyźnie). Od tamtego momentu poddałam się i utopiłam moje genialne pomysły we wcześniej wspomnianych, niespokojnych wodach Przypomnę Sobie Później i tylko raz na kilka miesięcy odbija mi się echem świadomość doznanej porażki.
Pisanie wybitnie jest nie dla mnie. Na papierze wychodzi trochę lepiej, ale zaraz jak się zabiorę do przenoszenia tekstu na komputer, wątpliwości w liczbie mnogiej rzucają mi się na ręce i zmuszają do przeróbek, które automatycznie posyłają moją niedoszłą twórczość na samo dno szuflady. Zupełnie jak z pokazywaniem się na plaży w kostiumie kąpielowym (czego notabene taki jeden Mort był świadkiem). Ta sama paranoja... W teorii bomba, w praktyce godzinami siedzę na plaży w T-shircie i dżinsach opędzając się od hord kompleksów szturmujących moje wątpliwe poczucie własnej wartości. Najwyraźniej renifery takie jak ja mają takie swoiste autodestrukcyjne skłonności. ;)
Przed chwilą MW wstała mnie ochrzanić, czemu jeszcze nie śpię i nie daję spać Jego Ruchliwości, co wspomniany poparł serią nieprzyjemnych kopnięć. Będąc w mniejszości zmuszona jestem przerwać pisaninę i udać się wreszcie spać.
Przed chwilą MW wstała mnie ochrzanić, czemu jeszcze nie śpię i nie daję spać Jego Ruchliwości, co wspomniany poparł serią nieprzyjemnych kopnięć. Będąc w mniejszości zmuszona jestem przerwać pisaninę i udać się wreszcie spać.
Dobranoc :)
czwartek, 16 września 2010
Kocie modły
http://www.youtube.com/watch?v =8nWLz2gzPMg
Od dwóch tygodni mój kot robi taką właśnie śmieszną rzecz i widać jego modły nareszcie poskutkowały! Dziś rano, Krzyż Niezgody został przeniesiony :D Nie, żeby był to mój ukochany temat, ale kot o coś się modlić musiał, a poza tym jednym wydarzeniem nic specjalnego się nie dzieje ;)
"Panie,Ty uczyniłeś kocią matkę
Najtroskiwszą z matek ziemi
Więc najlepszej Matce Niebieskiej
Będę nucił najpiękniejsze mruczanki
I bede lowil dla niej blaski z calej ziemi
I wszystkich gwiazd nieba
Ale spraw,abym po mlecznej drodze
Wszedl do nieba ludzkiego serca."
frag. "Modlitwa kota" Izabella Rodzik-Sambierska
Tym drobnym cytatem kończę tę notkę. Jakoś niespecjalnie wyszła a miałam ochotę coś wkleić.
Dobranoc :)
środa, 15 września 2010
Tumiwisizm niedosłowny.
Bawią mnie ostatnio ludzie. Bawią mnie wręcz kosmicznie. Śmieję się z polityków, władz i wszelkich maluczkich, którzy na siłę próbują udowodnić światu (tak, właśnie światu, gdyż sami dobrze wiedzą, że to gówno prawda) że ich zdanie cokolwiek znaczy. Co gorsza, jedni drugim nawzajem rozdmuchują to urojone poczucie własnej wartości do rozmiarów, bez mała, ogni olimpijskich.
Paranoja.
Dla przykładu, no kto by pomyślał, że w durnej sprawie przestawienia sprzed budynku administracyjnego (jakim niewątpliwie JEST pajac, przepraszam paŁac prezydencki) dwóch zbitych razem dech, o zdanie zapyta się te wszystkie babcie? Jakie prawo decyzyjne one mają, no ja się pytam...? Kto w ogóle zezwolił na postawienie tam tego nieszczęsnego krzyża?
I oczywiście, jak każe prastara tradycja, zapytane o zdanie oczywiście się nie zgodziły, no bo co, kurczę blade... I już mamy katastrofę na skalę medialno-światową, porównywalną co najmniej do sterroryzowania sejmu wraz z zawartością, przy pomocy gumowej kaczki. Ahh..! Zapomniałam, teraz przecie jakiekolwiek wspomnienie wyżej wymienionego ptaka odczytywane jest z miejsca jako obraza zmarłego prezydenta i nie wiadomo jaki dyshonor czy profanację jeszcze... Kajam się, i zapewniam, że gdybym tylko mogła poklęczałabym na grochu w ramach pokuty.
Ostatnio rozbawiło mnie szczególnie dwóch naszych najsławniejszych polityków. Jeden z nich to aktualny nasz Pan Premier, który dość niefrasobliwie zmienia poglądy i zdania pod presją opinii publicznej. Zazwyczaj przy okazji stosuje żelazny wręcz argument, że "on nic nigdy nie mówił..." Szanowny panie, czy to nie aby zbyt mocne słowa...? W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest sprawdzić czy jakakolwiek osoba publiczna faktycznie powiedziała coś lub nie... Niemal w każdej sytuacji gdy otwiera usta, w pobliżu znajduje się ktoś z dyktafonem, aparatem lub telefonem komórkowym przygotowanym na to, żeby zarejestrować najmniejsze, bodaj, westchnienie.
Drugi natomiast to nasz były pan premier, który zamiast faktycznie cierpieć z powodu osobistej tragedii jaka mu się przydażyła, wyciera sobie, łagodnie mówiąc, twarz śmiercią brata i rozdmuchuje coraz to nowe paranoje i afery na ten, i na inne pokrewne tematy...
Ja osobiście politykę mam w nosie, tak samo jak ona ma mnie. W tym jednym punkcie doskonale się zgadzamy i nie wchodzimy sobie nawzajem w drogę. Problem polega na tym, że ostatnio, dosłownie nie da się jej przeoczyć, gdyż niebawem nawet na wieczkach od masła będą drukowane (oczywiście za odpowiednią dopłatą, bo w końcu kryzys i jakoś zarabiać trzeba) hasła i okrzyki polityczno-wojenne.
To moje osobiste zdanie, nie wciśnięte mi w łeb na silę przez jakąkolwiek osobę uprzywilejowaną. Wypracowałam je sobie na podstawie wielogodzinnych obserwacji przeróżnie nastawionych politycznie środków przekazu. Mam tu na myśli zarówno społeczność internetową, wręcz paradoksalnie odmienne zdania różnych rozgłośni radiowych, gazet i stacji telewizyjnych. I wszyscy mają rację, ba! Najchętniej poustawialiby sobie na wszelkich profilach i opisach zwrot "A nie mówiłem?!"
Komiczne, no boki zrywać...
Tak się właściwie zastanawiam, czemu do licha ciężkiego piszę tu o polityce... Chyba zwyczajnie nie mam innego tematu do ponarzekania, a jak powszechnie wiadomo polityka jako taka świetnie się do tego nadaje.
Ponarzekałam, to teraz idę sobie zrobić herbaty.
Cya :D
Paranoja.
Dla przykładu, no kto by pomyślał, że w durnej sprawie przestawienia sprzed budynku administracyjnego (jakim niewątpliwie JEST pajac, przepraszam paŁac prezydencki) dwóch zbitych razem dech, o zdanie zapyta się te wszystkie babcie? Jakie prawo decyzyjne one mają, no ja się pytam...? Kto w ogóle zezwolił na postawienie tam tego nieszczęsnego krzyża?
I oczywiście, jak każe prastara tradycja, zapytane o zdanie oczywiście się nie zgodziły, no bo co, kurczę blade... I już mamy katastrofę na skalę medialno-światową, porównywalną co najmniej do sterroryzowania sejmu wraz z zawartością, przy pomocy gumowej kaczki. Ahh..! Zapomniałam, teraz przecie jakiekolwiek wspomnienie wyżej wymienionego ptaka odczytywane jest z miejsca jako obraza zmarłego prezydenta i nie wiadomo jaki dyshonor czy profanację jeszcze... Kajam się, i zapewniam, że gdybym tylko mogła poklęczałabym na grochu w ramach pokuty.
Ostatnio rozbawiło mnie szczególnie dwóch naszych najsławniejszych polityków. Jeden z nich to aktualny nasz Pan Premier, który dość niefrasobliwie zmienia poglądy i zdania pod presją opinii publicznej. Zazwyczaj przy okazji stosuje żelazny wręcz argument, że "on nic nigdy nie mówił..." Szanowny panie, czy to nie aby zbyt mocne słowa...? W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest sprawdzić czy jakakolwiek osoba publiczna faktycznie powiedziała coś lub nie... Niemal w każdej sytuacji gdy otwiera usta, w pobliżu znajduje się ktoś z dyktafonem, aparatem lub telefonem komórkowym przygotowanym na to, żeby zarejestrować najmniejsze, bodaj, westchnienie.
Drugi natomiast to nasz były pan premier, który zamiast faktycznie cierpieć z powodu osobistej tragedii jaka mu się przydażyła, wyciera sobie, łagodnie mówiąc, twarz śmiercią brata i rozdmuchuje coraz to nowe paranoje i afery na ten, i na inne pokrewne tematy...
Ja osobiście politykę mam w nosie, tak samo jak ona ma mnie. W tym jednym punkcie doskonale się zgadzamy i nie wchodzimy sobie nawzajem w drogę. Problem polega na tym, że ostatnio, dosłownie nie da się jej przeoczyć, gdyż niebawem nawet na wieczkach od masła będą drukowane (oczywiście za odpowiednią dopłatą, bo w końcu kryzys i jakoś zarabiać trzeba) hasła i okrzyki polityczno-wojenne.
To moje osobiste zdanie, nie wciśnięte mi w łeb na silę przez jakąkolwiek osobę uprzywilejowaną. Wypracowałam je sobie na podstawie wielogodzinnych obserwacji przeróżnie nastawionych politycznie środków przekazu. Mam tu na myśli zarówno społeczność internetową, wręcz paradoksalnie odmienne zdania różnych rozgłośni radiowych, gazet i stacji telewizyjnych. I wszyscy mają rację, ba! Najchętniej poustawialiby sobie na wszelkich profilach i opisach zwrot "A nie mówiłem?!"
Komiczne, no boki zrywać...
Tak się właściwie zastanawiam, czemu do licha ciężkiego piszę tu o polityce... Chyba zwyczajnie nie mam innego tematu do ponarzekania, a jak powszechnie wiadomo polityka jako taka świetnie się do tego nadaje.
Ponarzekałam, to teraz idę sobie zrobić herbaty.
Cya :D
wtorek, 14 września 2010
Nowe miejsce
Wstałam wczoraj z łóżka z przeświadczeniem, że dzień będzie totalnie do bani. Jak zwykle w poniedziałek, co więcej, poniedzialek 13go. No koszmar w kropki dla ludzi przesądnych, oraz dla pospolitych pechowców takich jak ja. Na szczęście udało mi się przetrwać tenże konkretny poniedziałek całkiem obronną ręką, przypłacając przecudowną informację (o której zaraz napiszę) wyłącznie drzazgą w stopie i poparzonym o patelnię palcem. No, taki układ nawet może być.
Informacja owa, która okazała się ostatnią deską ratunku dla skazanego już samym swym istnieniem poniedziałku to wynik dwudziestu niemalże minut poszukiwań przy pomocy ultrasonografu. Otóż będę miała syna! Piszę, że "będę" bo i ponieważ, po usłyszeniu że "mam", wszyscy pytali kiedy się zdążył urodzić. No jasne, a na drugie mam MissPrędkość i rodzę po niecałych siedmiu miesiącach ciąży...
Ta, istotnie motywująca do dziwnych działań informacja, zmotywowała mnie do przejrzenia zawartości wszelkich moich internetowych kont. Znalazłam jedynie stare i zapomniane przeze mnie i resztę świata blogiszcze, którego ratować już nie zamierzam, jednak przy okazji postanowiłam zaśmiecić swoją, wątpliwej jakości twórczością, jeszcze kawałek internetu. Efekt widać jak widać i zobaczymy co z tego będzie.
To chyba na tyle ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)