piździ niemiłosiernie i bezlitośnie!
Rozchorowałam się. Zdarza się. Piję ziółka z miodkiem i sokiem
malinowym, syropki i dużo odpoczywam. Przynajmniej jak na mnie. Dziecię
moje zdolne z choroby na szczęście już wyszło, także siedzi sobie,
układa na skradzionym mi telefonie pasjansa i patrzy.
Sytuacja na
gorąco, dosłownie sprzed chwili. Napadła mnie dzika i niepowstrzymana
kichawa. No siedzę i kicham uparcie raz za razem, i to tak, że koty z
miejsca zajęły z góry upatrzone pozycje w najciemniejszych punktach
mieszkania i czekają na finał. Krzyś natomiast niewzruszenie układając
karty na zasyfionym już nieco ekranie komórki, co kichnięcie życzył mi
zdrowia.
- Na zdlowie, mama.-
*a psik!*
- Na zdlowie, mama.-
*a psik!*
- Na zdlowie no...- Tu już widać nieco zniecierpliwiony, bo czas leci a
mnie jakoś nie przechodzi złote rozdanie, kurcze pieczone w pysk.
*a psik!*
- Na zdlowie...-
*a psik!*
- Mama, już dość na zdlowie, co?- Po czym podał mi rolkę papieru,
ucałował w policzek i poszedł do salonu ściskając mój telefon i paczkę
ciastek rąbniętą mi z szafki nocnej.
Kurtyna.
środa, 20 listopada 2013
czwartek, 19 września 2013
"W moich snach wciąż Warszawa pełna ulic, placów, drzew. "
-Przepraszam was, ale czy nie wiecie
gdzie ja mieszkam?- Powiedziała do nas dziś miło wyglądająca
starsza pani, gdy szłyśmy z Małym Rogatym i O do sklepu. Młody
pisnął i schował się za mnie (notabene ciekawe kiedy to zaczął
bać się obcych, normalnie lgnął do ludzi), obie z O wymieniłyśmy
zdziwione spojrzenia. - Nie pamiętam gdzie jestem, nie wiem nawet
jak się nazywam, czy może wiecie kim jestem? Nie mam ze sobą
portfela i nikt mi nie umie pomóc. - Babuleńka chyba myślała, że
zamierzamy sobie pójść bo zaczęła nerwowo gmerać w zawieszonej
na ramieniu torebce, najwyraźniej w poszukiwaniu dokumentów.
Rozejrzałyśmy się dookoła. Godzina była popołudniowa ale w miarę wczesna,
stałyśmy na parkingu jednego z większych sklepów w okolicy, więc
ludzi wszędzie multum, a mimo to nikt nie chciał pomóc biednej
kobiecie trafić do domu. - Pamięta pani może jak wyglądał pani
blok? Może jakieś elementy okolicy?- O próbowała dowiedzieć się
czegokolwiek, ale widać było że nic z tego. Babunia westchnęła.
-Nie wiem, nic nie pamiętam, chyba robiłam zakupy, ale nawet tego
nie mogę sobie przypomnieć.- Pokazała plastikową torebkę z
czymś przypominającym lekko wymięte kajzerki.- Nic to, dziękuje
wam, poszukam może na Aspekcie kogoś kto mnie zna.- I odeszła
wolnym, zbolałym krokiem kogoś kto nie ma pojęcia dokąd pójść.
W rękach ściskała torebkę z bułkami.
Cholera, nie tego mnie
uczono żeby odwracać się do ludzi dupą.
-Pierdolę!- warknęłam
szukając telefonu.- Nie zostawimy jej tak, spać bym nie mogła.
Dokąd się dzwoni w takich wypadkach? Pogotowie? Policja?-
Zawahałam się nad numerem. -Może miejscy?- Zaproponowała O.-
Spróbuj na 112, to alarmowy, oni sami ustalą kogo wzywać.- No
dobra, to dzwonię na NUMER ALARMOWY 112. Tak, ten właśnie który każą
dzieciom w szkole wybierać gdy widzą że komuś dzieje się
krzywda. Nie czekałam długo. -"Tu policyjny numer alarmowy.
Przepraszamy, wszystkie linie są zajęte, Proszę czekać."- No
kurdemol...!!! Nic to, dzwonię na 986. Po paru sekundach odezwał
się dyspozytor. Przyjął zgłoszenie, poprosił żeby nie dać
babci uciec („No wie pan, i co ja mam zrobić, na lasso ją łapać?
To nie tak, że ona biegnie z zawrotną prędkością.”), żeby w
miarę możliwości poczekać na ich patrol i wskazać im osobę „z
zanikami pamięci”. Babcia tymczasem człapała uparcie środkiem
ulicy.
Nie wiem co się stało dalej,
poczekałyśmy na patrol, pokazałyśmy babcię, która usiłowała
wpakować się do budki śmieciowej przy zamkniętym osiedlu i
poszłyśmy w swoją stronę. Mam nadzieję, że jej pomogli lub
chociaż zadzwonili po pogotowie. Nie lubię patrzeć na rozwieszane
po mieście kartki ze standardowym już tekstem „Zaginął/
Zaginęła...”
Bo i poco się znać...?
Bo i poco się znać...?
Jak to Renifer opowiadał dziecku bajkę...
Naszło mnie dziś na
opowiedzenie Młodemu bajki na dobranoc. Zaczął wreszcie mówić,
nawet prawie już zrozumiale, wobec tego przyszła pora na następny
stopień zmamienia. Bajka.
Pamiętam jak moja starsza siostra opowiadała mi kiedyś bajkę o Krwiożerczej Nasturcji. Była to pełna przygód i zjadania napotkanych wędrowców historia smutnego kwiatka, który nie miał przyjaciół (tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj) i który długo podróżował w niewiadomym celu i z niewiadomym skutkiem, bo w którymś momencie siostra moja uznała że za duża już jestem na bajki i nigdy nie dowiedziałam się co było dalej. A szkoda, może miałabym jakąś alternatywę na wypadek gdyby Młodemu nie spodobały się moje historyjki.
W każdym razie siadłam dziś przy łóżeczku Małego Rogatego i zrezygnowawszy z pomysłu śpiewania mu moim zachrypniętym i zmęczonym głosem piosenek na dobranoc (pozdro Gociak za „Hiszpańskie Dziewczyny” i „Jolly Roger” śpiewane jej kilkuletnim ówcześnie siostrzyczkom) postanowiłam opowiedzieć bajkę. Osobiście nie cierpię wszelkich nafaszerowanych morałami i smrodkami dydaktycznymi historyjek patentowanych kolejno przez wszystkich mamusiów i tatusie tego świata, więc pomyślawszy niedługo postanowiłam opowiedzieć mu przygody mojej ukochanej drużynki warhammerowej, która wiernie wyjadała mi chipsy i psuła sesje przez blisko dekadę. Zaczęłam całkiem niewinnie:
Pamiętam jak moja starsza siostra opowiadała mi kiedyś bajkę o Krwiożerczej Nasturcji. Była to pełna przygód i zjadania napotkanych wędrowców historia smutnego kwiatka, który nie miał przyjaciół (tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj) i który długo podróżował w niewiadomym celu i z niewiadomym skutkiem, bo w którymś momencie siostra moja uznała że za duża już jestem na bajki i nigdy nie dowiedziałam się co było dalej. A szkoda, może miałabym jakąś alternatywę na wypadek gdyby Młodemu nie spodobały się moje historyjki.
W każdym razie siadłam dziś przy łóżeczku Małego Rogatego i zrezygnowawszy z pomysłu śpiewania mu moim zachrypniętym i zmęczonym głosem piosenek na dobranoc (pozdro Gociak za „Hiszpańskie Dziewczyny” i „Jolly Roger” śpiewane jej kilkuletnim ówcześnie siostrzyczkom) postanowiłam opowiedzieć bajkę. Osobiście nie cierpię wszelkich nafaszerowanych morałami i smrodkami dydaktycznymi historyjek patentowanych kolejno przez wszystkich mamusiów i tatusie tego świata, więc pomyślawszy niedługo postanowiłam opowiedzieć mu przygody mojej ukochanej drużynki warhammerowej, która wiernie wyjadała mi chipsy i psuła sesje przez blisko dekadę. Zaczęłam całkiem niewinnie:
„Pewnego razu był sobie wielki wojownik imieniem Dieter. Lubił zabawę, korzystać z uroków młodości i lać po pyskach wszystko co spojrzało na niego krzywo.”
I
tu włączyło mi się sumienie.
Aha, zapowiada się świetnie...
*Odkaszlnięcie*
„Nie
umiał usiedzieć długo w jednym miejscu, więc bardzo dużo czasu
poświęcał na podróże i sporadyczne ratowanie świata. Nie
wędrował jednak sam, towarzyszyły mu elfka Naethandirrit i ludzka
magini Miriel, która... (S:
Jest zaklętym w śmiertelnika demonem i której za młodu
wymordowano rodzinną wioskę? Naprawdę zamierzasz mu to
powiedzieć?)
..nieważne. Bardzo się zaprzyjaźnili. Podróżowali po całym
świecie, aż pewnego razu poszukując zajęcia dotarli do mało
uczęszczanego szlaku na obrzeżach wielkiej i dzikiej puszczy pełnej
nienazwanych jeszcze zwierząt i potworów których imiona
ograniczały się do jedno samogłoskowych onomatopei. (S:
Coraz gorzej, laska, coraz gorzej...) Rozbili
obozowisko i zjedli kolację, ale z każdą chwilą czuli, że coś
się wokół nich dzieje. Nae, jako elf była najbardziej ze
wszystkich wyczulona na otoczenie nie wytrzymawszy napięcia
podeszła do Dietera i zwróciła mu uwagę na absolutną ciszę,
która panowała wokół. Nie słychać było nawet świerszczy.
Żaden las nie bywa tak cichy. Drużynka niewiele myśląc zostawiła
wierzchowce w obozowisku, zebrała najpotrzebniejszy ekwipunek i poszła w ciemność, prowadzona przez wilka Jifa, którego Dieter
sam odchował i z którym praktycznie się nie rozstawał. Szli przez
dłuższy czas aż trafili na bardzo stary, ledwo widoczny wśród
poszycia trakt wiodący lekkim łukiem na wschód. Nie namyślawszy
się długo postanowili iść jego śladem i znaleźć to co
powodowało panującą tutaj, szarpiącą wszystkim nerwy aurę. (S:
Oj, zapominasz się, Mlody ma niecałe trzy lata. Zluzuj z tym bo ma
iść spać a nie moczyć się po nocach do późnej starości.) Po
kolejnym, długim i dość już wyczerpującym siły marszu, dotarli
do niewielkiej polany, na której brzegu stała mała, drewniana
chatka. Dość nietypowe zjawisko, jeśli najbliższe osiedla ludzkie
były stąd oddalone o dobrych kilka dni jazdy konnej. Weszli do
środka i w okamgnieniu zrobiło się okropnie zimno. Okna chatki,
które jakimś dziwnym trafem nadal miały szyby, natychmiast pokryły
się szronem, a oddechy towarzyszy zamieniały się w kłęby
białej pary...”
Tu
Młody wreszcie litościwie zasnął i nie pozwolił mi dokończyć
tej, w sumie całkiem strasznej historii. Śpi teraz słodko i co
jakiś czas śmieje przez sen. Albo rośnie mi mały psychopata, albo
jest szansa że żaden horror nie zrobi na nim większego wrażenia, bo w trakcie opowiadania przytakiwał gorliwie. Tak czy inaczej, resztę bajki spróbuję
doopowiedzieć i dopisać jutro.
środa, 14 sierpnia 2013
Wakacyjnie
Wakacje. w tym roku były wyjątkowo aktywne, przynajmniej dla mnie.
Mimo ponad trzydziestostopniowych upałów i powietrza gęstego do tego stopnia, że człowiek instynktownie zaczyna je przeżuwać, udało mi się ruszyć tyłek zza firewalla i pooddychać względnie świeżym powietrzem. Chronologicznie powietrze było później niż wcześniej, zaś najpierw był tydzień w Nowym Miejscu. Nowe Miejsce okazało się wbrew wcześniejszym obawom genialne, a jego Mieszkańcy przesympatyczni, choć przyznam, w wielu aspektach oryginalni. W Nowym Miejscu grawitacja działa szczególnie mocno, zwłaszcza rano. W efekcie po kilku nieudanych próbach zrezygnowaliśmy z P. z pomysłów równie abstrakcyjnych jak wstawanie rano, albo dojechanie na koncert (chlip :s). Udało się natomiast kilka innych ciekawych rzeczy o których z różnych względów nie będę wspominać i już. To tak ogółem.
Po Nowym Miejscu przyszedł czas na Orkon.
Uolaboga. Przysięgam, był to jeden z lepszych Orkonów ostatnich lat. Niestety tylko pod względem zabawy obozowo- ogniskowej, towarzystwa i pogody. Na całą resztę marudziłam i hejciłam już tyle razy, że nie chce mi się tego powtarzać i tutaj. Dość mówić, że za akredytację w wysokości 150 zł, otrzymaliśmy w sumie trzykrotnie mniej niż na poprzednich orkonach za ~70zł. I znowu, to tylko ogółem. Małe Rogate pojechało na Orkon z Babcią w ramach powiernika i bodyguarda. Pierwsze wrażenie oceniam na nie najgorsze, jeśli wyciąć epizod ze Skavenami (Przyjechaliśmy akurat jak Warhammerowcy schodzili z terenu gry, i na widok ludzi w ruszających szczęką szczurzych maskach Małe Rogate wpadło w spazmy). Resztę Orkonu Reniferek spędził na zjednywaniu sobie co straszniejszych osób na terenie obozowiska. Wróciliśmy do domu w jednym kawałku, także zaliczam ten wyjazd do udanych.
Przed nami jeszcze przynajmniej jeden ciekawy event, także do końca sierpnia coś się powinno jeszcze pojawić.
Sayo~ ;)
Mimo ponad trzydziestostopniowych upałów i powietrza gęstego do tego stopnia, że człowiek instynktownie zaczyna je przeżuwać, udało mi się ruszyć tyłek zza firewalla i pooddychać względnie świeżym powietrzem. Chronologicznie powietrze było później niż wcześniej, zaś najpierw był tydzień w Nowym Miejscu. Nowe Miejsce okazało się wbrew wcześniejszym obawom genialne, a jego Mieszkańcy przesympatyczni, choć przyznam, w wielu aspektach oryginalni. W Nowym Miejscu grawitacja działa szczególnie mocno, zwłaszcza rano. W efekcie po kilku nieudanych próbach zrezygnowaliśmy z P. z pomysłów równie abstrakcyjnych jak wstawanie rano, albo dojechanie na koncert (chlip :s). Udało się natomiast kilka innych ciekawych rzeczy o których z różnych względów nie będę wspominać i już. To tak ogółem.
Po Nowym Miejscu przyszedł czas na Orkon.
Uolaboga. Przysięgam, był to jeden z lepszych Orkonów ostatnich lat. Niestety tylko pod względem zabawy obozowo- ogniskowej, towarzystwa i pogody. Na całą resztę marudziłam i hejciłam już tyle razy, że nie chce mi się tego powtarzać i tutaj. Dość mówić, że za akredytację w wysokości 150 zł, otrzymaliśmy w sumie trzykrotnie mniej niż na poprzednich orkonach za ~70zł. I znowu, to tylko ogółem. Małe Rogate pojechało na Orkon z Babcią w ramach powiernika i bodyguarda. Pierwsze wrażenie oceniam na nie najgorsze, jeśli wyciąć epizod ze Skavenami (Przyjechaliśmy akurat jak Warhammerowcy schodzili z terenu gry, i na widok ludzi w ruszających szczęką szczurzych maskach Małe Rogate wpadło w spazmy). Resztę Orkonu Reniferek spędził na zjednywaniu sobie co straszniejszych osób na terenie obozowiska. Wróciliśmy do domu w jednym kawałku, także zaliczam ten wyjazd do udanych.
Przed nami jeszcze przynajmniej jeden ciekawy event, także do końca sierpnia coś się powinno jeszcze pojawić.
Sayo~ ;)
Notka z przeszłości.
Anegdota własna, którą wrzuciłam na fejsbuka i zapomniałam wrzucić tutaj. Tam niedługo przepadnie a tutaj możliwe, że zatrzyma się na chwilę. :)
Notabene chyba faktycznie zabiorę się za aktualizacje tego tutaj ;)
2 Lipca 2013
Sytuacja sprzed minuty.
Jak każdy normalny człowiek bywam głodna. Jak każdy w miarę normalny człowiek w takim wypadku- idę do kuchni i robię sobie jeść. Tym razem padło na jajecznice z jakąś bliżej nieokreśloną padliną.
Stoję zatem i pichcę sobie w najlepsze, gdy nagle odezwał się dzwonek przy drzwiach. Jako że kotom moim, o mało co szanownym, nie ufam za grosz, złapałam najbliższe futrzaste paskudztwo co by mi padlinki w trakcie przyjmowania interesanta nie opierniczyło i dawaj do drzwi. Tu zaczyna się polka. Za drzwiami, bowiem, stały dwie uśmiechnięte (przez pierwszą chwilę) staruszki z jakimś wiechciem ulotek czy innych badziewików dla ludzi którzy otwierają drzwi zbyt szybko. Najbliższa z nich, nie spojrzawszy nawet w moją stronę zaczęła swą wypowiedź w momencie w którym nacisnęłam klamkę.
-Dzień dobry pani, jeśli byłaby nam pani w stanie poświęcić chwilkę...- Tu szanowna babcia nie zawieszając wypowiedzi zaczyna szperać w swoich karteluszkach.- Zapraszamy na spotkanie organizowane przez warszawskich Świadków Jehowy, na których to rozmawiać będziemy o...- i tu wreszcie urwała.
Dopiero po sekundzie przyglądania się sobie nawzajem doznałam olśnienia i wypuściłam z rąk szamoczącego się czarnego kota, odłożyłam poza zasięg ich wzroku ten okropny nóż którym akurat moment wcześniej kroiłam mięcho i schowałam pod bluzkę pentagram wiszący mi na szyi. Panie nawet nie protestowały na moje stwierdzenie że "Wybaczą ale to wybitnie nie mój temat" i truchcikiem opuściły klatkę schodową...
Jajeczniczka wyszła w dechę, btw.
Notabene chyba faktycznie zabiorę się za aktualizacje tego tutaj ;)
2 Lipca 2013
Sytuacja sprzed minuty.
Jak każdy normalny człowiek bywam głodna. Jak każdy w miarę normalny człowiek w takim wypadku- idę do kuchni i robię sobie jeść. Tym razem padło na jajecznice z jakąś bliżej nieokreśloną padliną.
Stoję zatem i pichcę sobie w najlepsze, gdy nagle odezwał się dzwonek przy drzwiach. Jako że kotom moim, o mało co szanownym, nie ufam za grosz, złapałam najbliższe futrzaste paskudztwo co by mi padlinki w trakcie przyjmowania interesanta nie opierniczyło i dawaj do drzwi. Tu zaczyna się polka. Za drzwiami, bowiem, stały dwie uśmiechnięte (przez pierwszą chwilę) staruszki z jakimś wiechciem ulotek czy innych badziewików dla ludzi którzy otwierają drzwi zbyt szybko. Najbliższa z nich, nie spojrzawszy nawet w moją stronę zaczęła swą wypowiedź w momencie w którym nacisnęłam klamkę.
-Dzień dobry pani, jeśli byłaby nam pani w stanie poświęcić chwilkę...- Tu szanowna babcia nie zawieszając wypowiedzi zaczyna szperać w swoich karteluszkach.- Zapraszamy na spotkanie organizowane przez warszawskich Świadków Jehowy, na których to rozmawiać będziemy o...- i tu wreszcie urwała.
Dopiero po sekundzie przyglądania się sobie nawzajem doznałam olśnienia i wypuściłam z rąk szamoczącego się czarnego kota, odłożyłam poza zasięg ich wzroku ten okropny nóż którym akurat moment wcześniej kroiłam mięcho i schowałam pod bluzkę pentagram wiszący mi na szyi. Panie nawet nie protestowały na moje stwierdzenie że "Wybaczą ale to wybitnie nie mój temat" i truchcikiem opuściły klatkę schodową...
Jajeczniczka wyszła w dechę, btw.
piątek, 24 maja 2013
Pierwsze deszczowe dni...
...tej wiosny/lata...
Ja w końcu nie wiem jaką mamy teraz porę roku. Kiedyś zaraz po śniegu następował okres takiego jakby pozimia; niezbyt wysokiej, ale juz nie mroznej temperatury, powolnego rozkwitania listków na drzewach, zielenienia się trawników i powrotu ptaków z południa. Był to okres kiedy człowiek non stop chodził ubrany nie tak bo albo mu było za gorąco albo za zimno, znajdował w kieszeniach letnich rzeczy grube czapki lub szaliki i bezustannie cieszył się słońcem. Ludzie trzepali dywany, myli okna (czasem na odwrót), wymieniali sie przepisami babuni na najlepsza miksture do mycia podlog i zaczynali wypuszczac dzieci z domow na dluzej niz "do zapalenia latarni". Tak, taki cykl pamiętam. Teraz natomiast mamy dluuuuuugo śnieg a potem nagle trzydziesto- czterdziesto stopniowe upaly, eksplozję roślinności taką, że łupinkami pączków to można wręcz oberwać, sezon godowy wszystkiego co żyje NARAZ i masowe wywalanie "ciepłych" rzeczy zeby zrobic w szafach miejsce na cokolwiek co nie ma rękawów bądź nogawek. Paranoja.
A bociany, się tu pojawiły, nie przyleciały... Bęc i już są!
Od dwóch dni natomiast jest chwila spokoju. Burza, która kluła się dobry tydzień wreszcie pokazała wstrętny ryj i zdmuchnęła kohorty komarów, zalała deszczem pożółkłe od skwaru trawniki i dała w reszcie odpocząć. Stworzenia, które minęły się z powołaniem i zamiast na Antarktydzie przyszło im się urodzić tutaj, w naszym pięknym i skromnym klimacie umiarkowanie-upiornym, mają teraz te pięć minut na pozbieranie się z podłogi i odwrócenie tą mniej przysmażoną stroną w górę.
Ja natomiast, jako stworzenie wyjątkowo mało upałolubne, natychmiast razem z nastaniem temperatur wyższych zostałam zaprzęgnięta do questa. Znaczy biegania po mieście za pierdyliardem mniej lub bardziej istotnych spraw (moich i nie moich) które wzorem ryby za szybą samochodu, zostawione zaśmierdną tak że potem czlowiek sie tego miesiąc nie pozbędzie. Fuj. A potem przyjdą mrówki i dokończą dzieła zniszczenia...
Przy okazji tego biegania udało mi się naprawić rower, a to już spore osiągnięcie... Jest szansa, że zmobilizuje mnie to do ruszenia czterech liter sprzed komputera i przypomnienia sobie do czego służą łydki. Przyda mi się.
***
I już niedługo zostanę prawdziwą rodzoną ciotką, Małe Rogate już sie nie może doczekać, sądząc po ilości ataków na Brzuch (na szczęście, so far, nieudanych).
***
Tymczasem wróciłam do zostawionego niegdyś odłogiem Aiona i wbrew pozorom i temu co z tej gry pamiętałam, całkiem nieźle się bawię.
Fun. i masę świetnych ludzi.
PS. Wszystkiego najlepszego Aniu, raz jeszcze! Żebyś rosła eszcze większa i jeszcze piękniejsza!
Ja w końcu nie wiem jaką mamy teraz porę roku. Kiedyś zaraz po śniegu następował okres takiego jakby pozimia; niezbyt wysokiej, ale juz nie mroznej temperatury, powolnego rozkwitania listków na drzewach, zielenienia się trawników i powrotu ptaków z południa. Był to okres kiedy człowiek non stop chodził ubrany nie tak bo albo mu było za gorąco albo za zimno, znajdował w kieszeniach letnich rzeczy grube czapki lub szaliki i bezustannie cieszył się słońcem. Ludzie trzepali dywany, myli okna (czasem na odwrót), wymieniali sie przepisami babuni na najlepsza miksture do mycia podlog i zaczynali wypuszczac dzieci z domow na dluzej niz "do zapalenia latarni". Tak, taki cykl pamiętam. Teraz natomiast mamy dluuuuuugo śnieg a potem nagle trzydziesto- czterdziesto stopniowe upaly, eksplozję roślinności taką, że łupinkami pączków to można wręcz oberwać, sezon godowy wszystkiego co żyje NARAZ i masowe wywalanie "ciepłych" rzeczy zeby zrobic w szafach miejsce na cokolwiek co nie ma rękawów bądź nogawek. Paranoja.
A bociany, się tu pojawiły, nie przyleciały... Bęc i już są!
Od dwóch dni natomiast jest chwila spokoju. Burza, która kluła się dobry tydzień wreszcie pokazała wstrętny ryj i zdmuchnęła kohorty komarów, zalała deszczem pożółkłe od skwaru trawniki i dała w reszcie odpocząć. Stworzenia, które minęły się z powołaniem i zamiast na Antarktydzie przyszło im się urodzić tutaj, w naszym pięknym i skromnym klimacie umiarkowanie-upiornym, mają teraz te pięć minut na pozbieranie się z podłogi i odwrócenie tą mniej przysmażoną stroną w górę.
Ja natomiast, jako stworzenie wyjątkowo mało upałolubne, natychmiast razem z nastaniem temperatur wyższych zostałam zaprzęgnięta do questa. Znaczy biegania po mieście za pierdyliardem mniej lub bardziej istotnych spraw (moich i nie moich) które wzorem ryby za szybą samochodu, zostawione zaśmierdną tak że potem czlowiek sie tego miesiąc nie pozbędzie. Fuj. A potem przyjdą mrówki i dokończą dzieła zniszczenia...
Przy okazji tego biegania udało mi się naprawić rower, a to już spore osiągnięcie... Jest szansa, że zmobilizuje mnie to do ruszenia czterech liter sprzed komputera i przypomnienia sobie do czego służą łydki. Przyda mi się.
***
I już niedługo zostanę prawdziwą rodzoną ciotką, Małe Rogate już sie nie może doczekać, sądząc po ilości ataków na Brzuch (na szczęście, so far, nieudanych).
***
Tymczasem wróciłam do zostawionego niegdyś odłogiem Aiona i wbrew pozorom i temu co z tej gry pamiętałam, całkiem nieźle się bawię.
Fun. i masę świetnych ludzi.
PS. Wszystkiego najlepszego Aniu, raz jeszcze! Żebyś rosła eszcze większa i jeszcze piękniejsza!
czwartek, 11 kwietnia 2013
LARP preparing, stage: Final
Po kolejnych kilku godzinach dłubania, dotarłam już prawie do końca roboty. zostało mi parę zaledwie kosmetycznych szczegółów do dopracowania i syn mój będzie gotów pojechać na Orkon XD
Jedną z rzeczy do zrobienia nadal pozostaje przekonac go zeby chciał to to przymierzyć na siebie. Na szczęście on lubi jak go ubieram w larpowe stroje wiec MOŻE nie będzie to aż taki problem. ;P
PS. Wbrew wszelkim pozorom nie jest to krótki, czarny penis ze złotymi sutkami (jak to już zdążyłam przypadkiem od kogoś przeczytać ;P), ale wilcza głowa. jak tylko dostanę więcej ciemnych kółek dorobię mu uszy i futro na żuchwie. Hawgh!
Jedną z rzeczy do zrobienia nadal pozostaje przekonac go zeby chciał to to przymierzyć na siebie. Na szczęście on lubi jak go ubieram w larpowe stroje wiec MOŻE nie będzie to aż taki problem. ;P
PS. Wbrew wszelkim pozorom nie jest to krótki, czarny penis ze złotymi sutkami (jak to już zdążyłam przypadkiem od kogoś przeczytać ;P), ale wilcza głowa. jak tylko dostanę więcej ciemnych kółek dorobię mu uszy i futro na żuchwie. Hawgh!
wtorek, 26 marca 2013
Zwariowana mama
Pomyślałam ostatnio, że chcę by mój syn miał ode mnie coś wyjątkowego, coś czego nie da się ot tak kupić w sklepie, ale też coś czego nie uda mu się tak łatwo popsuć. Po chwili główkowania, wpadłam na ten pomysł... No bo czy ktokolwiek widział kiedyś dwulatka w kolczudze? :)
Na ten moment jestem w połowie roboty, przed Orkonem powinnam się wyrobić :)
Trzymajcie kciuki ;)
czwartek, 28 lutego 2013
Trudności Językowe, część kolejna.
-No dobra, Robalu, to jak się nazywa ten kot?- Pytam wskazując na Jojka, który usłyszawszy swoje imię natychmiast zrobił stójkę i zaczął się modlić.
- JOJO- Odpowiedział mój syn dumny z siebie niczym chomik który dotarł do końca biegadełkowej drogi.
-No dobrze, a ten jak ma na imię?- Pytam wskazując na Tajkę siedzącą obok i patrzącą na nas nieufnie.
-Nie JOJO!- Odpowiedziało dziecko z pewnością siebie.
Padłam...
Kurtyna...
- JOJO- Odpowiedział mój syn dumny z siebie niczym chomik który dotarł do końca biegadełkowej drogi.
-No dobrze, a ten jak ma na imię?- Pytam wskazując na Tajkę siedzącą obok i patrzącą na nas nieufnie.
-Nie JOJO!- Odpowiedziało dziecko z pewnością siebie.
Padłam...
Kurtyna...
Subskrybuj:
Posty (Atom)