środa, 20 listopada 2013

Bo w Kieleckiem...

piździ niemiłosiernie i bezlitośnie!

Rozchorowałam się. Zdarza się. Piję ziółka z miodkiem i sokiem malinowym, syropki i dużo odpoczywam. Przynajmniej jak na mnie. Dziecię moje zdolne z choroby na szczęście już wyszło, także siedzi sobie, układa na skradzionym mi telefonie pasjansa i patrzy.
Sytuacja na gorąco, dosłownie sprzed chwili. Napadła mnie dzika i niepowstrzymana kichawa. No siedzę i kicham uparcie raz za razem, i to tak, że koty z miejsca zajęły z góry upatrzone pozycje w najciemniejszych punktach mieszkania i czekają na finał. Krzyś natomiast niewzruszenie układając karty na zasyfionym już nieco ekranie komórki, co kichnięcie życzył mi zdrowia.
- Na zdlowie, mama.-
*a psik!*
- Na zdlowie, mama.-
*a psik!*
- Na zdlowie no...- Tu już widać nieco zniecierpliwiony, bo czas leci a mnie jakoś nie przechodzi złote rozdanie, kurcze pieczone w pysk.
*a psik!*
- Na zdlowie...-
*a psik!*
- Mama, już dość na zdlowie, co?- Po czym podał mi rolkę papieru, ucałował w policzek i poszedł do salonu ściskając mój telefon i paczkę ciastek rąbniętą mi z szafki nocnej.

Kurtyna.

czwartek, 19 września 2013

"W moich snach wciąż Warszawa pełna ulic, placów, drzew. "

    -Przepraszam was, ale czy nie wiecie gdzie ja mieszkam?- Powiedziała do nas dziś miło wyglądająca starsza pani, gdy szłyśmy z Małym Rogatym i O do sklepu. Młody pisnął i schował się za mnie (notabene ciekawe kiedy to zaczął bać się obcych, normalnie lgnął do ludzi), obie z O wymieniłyśmy zdziwione spojrzenia. - Nie pamiętam gdzie jestem, nie wiem nawet jak się nazywam, czy może wiecie kim jestem? Nie mam ze sobą portfela i nikt mi nie umie pomóc. - Babuleńka chyba myślała, że zamierzamy sobie pójść bo zaczęła nerwowo gmerać w zawieszonej na ramieniu torebce, najwyraźniej w poszukiwaniu dokumentów. Rozejrzałyśmy się dookoła. Godzina była popołudniowa ale w miarę wczesna, stałyśmy na parkingu jednego z większych sklepów w okolicy, więc ludzi wszędzie multum, a mimo to nikt nie chciał pomóc biednej kobiecie trafić do domu. - Pamięta pani może jak wyglądał pani blok? Może jakieś elementy okolicy?- O próbowała dowiedzieć się czegokolwiek, ale widać było że nic z tego. Babunia westchnęła. -Nie wiem, nic nie pamiętam, chyba robiłam zakupy, ale nawet tego nie mogę sobie przypomnieć.- Pokazała plastikową torebkę z czymś przypominającym lekko wymięte kajzerki.- Nic to, dziękuje wam, poszukam może na Aspekcie kogoś kto mnie zna.- I odeszła wolnym, zbolałym krokiem kogoś kto nie ma pojęcia dokąd pójść. W rękach ściskała torebkę z bułkami. 

    Cholera, nie tego mnie uczono żeby odwracać się do ludzi dupą. 

    -Pierdolę!- warknęłam szukając telefonu.- Nie zostawimy jej tak, spać bym nie mogła. Dokąd się dzwoni w takich wypadkach? Pogotowie? Policja?- Zawahałam się nad numerem. -Może miejscy?- Zaproponowała O.- Spróbuj na 112, to alarmowy, oni sami ustalą kogo wzywać.- No dobra, to dzwonię na NUMER ALARMOWY 112. Tak, ten właśnie który każą dzieciom w szkole wybierać gdy widzą że komuś dzieje się krzywda. Nie czekałam długo. -"Tu policyjny numer alarmowy. Przepraszamy, wszystkie linie są zajęte, Proszę czekać."- No kurdemol...!!! Nic to, dzwonię na 986. Po paru sekundach odezwał się dyspozytor. Przyjął zgłoszenie, poprosił żeby nie dać babci uciec („No wie pan, i co ja mam zrobić, na lasso ją łapać? To nie tak, że ona biegnie z zawrotną prędkością.”), żeby w miarę możliwości poczekać na ich patrol i wskazać im osobę „z zanikami pamięci”. Babcia tymczasem człapała uparcie środkiem ulicy.

    Nie wiem co się stało dalej, poczekałyśmy na patrol, pokazałyśmy babcię, która usiłowała wpakować się do budki śmieciowej przy zamkniętym osiedlu i poszłyśmy w swoją stronę. Mam nadzieję, że jej pomogli lub chociaż zadzwonili po pogotowie. Nie lubię patrzeć na rozwieszane po mieście kartki ze standardowym już tekstem „Zaginął/ Zaginęła...”

    Bo i poco się znać...?


Jak to Renifer opowiadał dziecku bajkę...

   Naszło mnie dziś na opowiedzenie Młodemu bajki na dobranoc. Zaczął wreszcie mówić, nawet prawie już zrozumiale, wobec tego przyszła pora na następny stopień zmamienia. Bajka.
Pamiętam jak moja starsza siostra opowiadała mi kiedyś bajkę o Krwiożerczej Nasturcji. Była to pełna przygód i zjadania napotkanych wędrowców historia smutnego kwiatka, który nie miał przyjaciół (tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj) i który długo podróżował w niewiadomym celu i z niewiadomym skutkiem, bo w którymś momencie siostra moja uznała że za duża już jestem na bajki i nigdy nie dowiedziałam się co było dalej. A szkoda, może miałabym jakąś alternatywę na wypadek gdyby Młodemu nie spodobały się moje historyjki.
W każdym razie siadłam dziś przy łóżeczku Małego Rogatego i zrezygnowawszy z pomysłu śpiewania mu moim zachrypniętym i zmęczonym głosem piosenek na dobranoc (pozdro Gociak za „Hiszpańskie Dziewczyny” i „Jolly Roger” śpiewane jej kilkuletnim ówcześnie siostrzyczkom) postanowiłam opowiedzieć bajkę. Osobiście nie cierpię wszelkich nafaszerowanych morałami i smrodkami dydaktycznymi historyjek patentowanych kolejno przez wszystkich mamusiów i tatusie tego świata, więc pomyślawszy niedługo postanowiłam opowiedzieć mu przygody mojej ukochanej drużynki warhammerowej, która wiernie wyjadała mi chipsy i psuła sesje przez blisko dekadę. Zaczęłam całkiem niewinnie:

„Pewnego razu był sobie wielki wojownik imieniem Dieter. Lubił zabawę, korzystać z uroków młodości i lać po pyskach wszystko co spojrzało na niego krzywo.”

I tu włączyło mi się sumienie.  
Aha, zapowiada się świetnie...

*Odkaszlnięcie*

Nie umiał usiedzieć długo w jednym miejscu, więc bardzo dużo czasu poświęcał na podróże i sporadyczne ratowanie świata. Nie wędrował jednak sam, towarzyszyły mu elfka Naethandirrit i ludzka magini Miriel, która... (S: Jest zaklętym w śmiertelnika demonem i której za młodu wymordowano rodzinną wioskę? Naprawdę zamierzasz mu to powiedzieć?) ..nieważne. Bardzo się zaprzyjaźnili. Podróżowali po całym świecie, aż pewnego razu poszukując zajęcia dotarli do mało uczęszczanego szlaku na obrzeżach wielkiej i dzikiej puszczy pełnej nienazwanych jeszcze zwierząt i potworów których imiona ograniczały się do jedno samogłoskowych onomatopei. (S: Coraz gorzej, laska, coraz gorzej...) Rozbili obozowisko i zjedli kolację, ale z każdą chwilą czuli, że coś się wokół nich dzieje. Nae, jako elf była najbardziej ze wszystkich wyczulona na otoczenie nie wytrzymawszy napięcia podeszła do Dietera i zwróciła mu uwagę na absolutną ciszę, która panowała wokół. Nie słychać było nawet świerszczy. Żaden las nie bywa tak cichy. Drużynka niewiele myśląc zostawiła wierzchowce w obozowisku, zebrała najpotrzebniejszy ekwipunek i poszła w ciemność, prowadzona przez wilka Jifa, którego Dieter sam odchował i z którym praktycznie się nie rozstawał. Szli przez dłuższy czas aż trafili na bardzo stary, ledwo widoczny wśród poszycia trakt wiodący lekkim łukiem na wschód. Nie namyślawszy się długo postanowili iść jego śladem i znaleźć to co powodowało panującą tutaj, szarpiącą wszystkim nerwy aurę. (S: Oj, zapominasz się, Mlody ma niecałe trzy lata. Zluzuj z tym bo ma iść spać a nie moczyć się po nocach do późnej starości.) Po kolejnym, długim i dość już wyczerpującym siły marszu, dotarli do niewielkiej polany, na której brzegu stała mała, drewniana chatka. Dość nietypowe zjawisko, jeśli najbliższe osiedla ludzkie były stąd oddalone o dobrych kilka dni jazdy konnej. Weszli do środka i w okamgnieniu zrobiło się okropnie zimno. Okna chatki, które jakimś dziwnym trafem nadal miały szyby, natychmiast pokryły się szronem, a oddechy towarzyszy zamieniały się w kłęby białej pary...”

Tu Młody wreszcie litościwie zasnął i nie pozwolił mi dokończyć tej, w sumie całkiem strasznej historii. Śpi teraz słodko i co jakiś czas śmieje przez sen. Albo rośnie mi mały psychopata, albo jest szansa że żaden horror nie zrobi na nim większego wrażenia, bo w trakcie opowiadania przytakiwał gorliwie. Tak czy inaczej, resztę bajki spróbuję doopowiedzieć i dopisać jutro. 

środa, 14 sierpnia 2013

Wakacyjnie

Wakacje. w tym roku były wyjątkowo aktywne, przynajmniej dla mnie.
Mimo ponad trzydziestostopniowych upałów i powietrza gęstego do tego stopnia, że człowiek instynktownie zaczyna je przeżuwać, udało mi się ruszyć tyłek zza firewalla i pooddychać względnie świeżym powietrzem. Chronologicznie powietrze było później niż wcześniej, zaś najpierw był tydzień w Nowym Miejscu.  Nowe Miejsce okazało się wbrew wcześniejszym obawom genialne, a jego Mieszkańcy przesympatyczni, choć przyznam, w wielu aspektach oryginalni. W Nowym Miejscu grawitacja działa szczególnie mocno, zwłaszcza rano. W efekcie po kilku nieudanych próbach zrezygnowaliśmy z P. z pomysłów równie abstrakcyjnych jak wstawanie rano, albo dojechanie na koncert (chlip :s). Udało się natomiast kilka innych ciekawych rzeczy o których z różnych względów nie będę wspominać i już. To tak ogółem.

Po Nowym Miejscu przyszedł czas na Orkon.
Uolaboga. Przysięgam, był to jeden z lepszych Orkonów ostatnich lat. Niestety tylko pod względem zabawy obozowo- ogniskowej, towarzystwa i pogody. Na całą resztę marudziłam i hejciłam już tyle razy, że nie chce mi się tego powtarzać i tutaj. Dość mówić, że za akredytację w wysokości 150 zł, otrzymaliśmy w sumie trzykrotnie mniej niż na poprzednich orkonach za ~70zł. I znowu, to tylko ogółem. Małe Rogate pojechało na Orkon z Babcią w ramach powiernika i bodyguarda. Pierwsze wrażenie oceniam na nie najgorsze, jeśli wyciąć epizod ze Skavenami (Przyjechaliśmy akurat jak Warhammerowcy schodzili z terenu gry, i na widok ludzi w ruszających szczęką szczurzych maskach Małe Rogate wpadło w spazmy). Resztę Orkonu Reniferek spędził na zjednywaniu sobie co straszniejszych osób na terenie obozowiska. Wróciliśmy do domu w jednym kawałku, także zaliczam ten wyjazd do udanych.
 Przed nami jeszcze przynajmniej jeden ciekawy event, także do końca sierpnia coś się powinno jeszcze pojawić.
Sayo~ ;)

Notka z przeszłości.

Anegdota własna, którą wrzuciłam na fejsbuka i zapomniałam wrzucić tutaj. Tam niedługo przepadnie a tutaj możliwe, że zatrzyma się na chwilę. :)

Notabene chyba faktycznie zabiorę się za aktualizacje tego tutaj ;)

2 Lipca 2013

Sytuacja sprzed minuty.

Jak każdy normalny człowiek bywam głodna. Jak każdy w miarę normalny człowiek w takim wypadku- idę do kuchni i robię sobie jeść. Tym razem padło na jajecznice z jakąś bliżej nieokreśloną padliną.
Stoję zatem i pichcę sobie w najlepsze, gdy nagle odezwał się dzwonek przy drzwiach. Jako że kotom moim, o mało co szanownym, nie ufam za grosz, złapałam najbliższe futrzaste paskudztwo co by mi padlinki w trakcie przyjmowania interesanta nie opierniczyło i dawaj do drzwi. Tu zaczyna się polka. Za drzwiami, bowiem, stały dwie uśmiechnięte (przez pierwszą chwilę) staruszki z jakimś wiechciem ulotek czy innych badziewików dla ludzi którzy otwierają drzwi zbyt szybko. Najbliższa z nich, nie spojrzawszy nawet w moją stronę zaczęła swą wypowiedź w momencie w którym nacisnęłam klamkę.
-Dzień dobry pani, jeśli byłaby nam pani w stanie poświęcić chwilkę...- Tu szanowna babcia nie zawieszając wypowiedzi zaczyna szperać w swoich karteluszkach.- Zapraszamy na spotkanie organizowane przez warszawskich Świadków Jehowy, na których to rozmawiać będziemy o...- i tu wreszcie urwała.
Dopiero po sekundzie przyglądania się sobie nawzajem doznałam olśnienia i wypuściłam z rąk szamoczącego się czarnego kota, odłożyłam poza zasięg ich wzroku ten okropny nóż którym akurat moment wcześniej kroiłam mięcho i schowałam pod bluzkę pentagram wiszący mi na szyi. Panie nawet nie protestowały na moje stwierdzenie że "Wybaczą ale to wybitnie nie mój temat" i truchcikiem opuściły klatkę schodową...

Jajeczniczka wyszła w dechę, btw.

piątek, 24 maja 2013

Pierwsze deszczowe dni...

...tej wiosny/lata...
 Ja w końcu nie wiem jaką mamy teraz porę roku. Kiedyś zaraz po śniegu następował okres takiego jakby pozimia; niezbyt wysokiej, ale juz nie mroznej temperatury, powolnego rozkwitania listków na drzewach, zielenienia się trawników i powrotu ptaków z południa. Był to okres kiedy człowiek non stop chodził ubrany nie tak bo albo mu było za gorąco albo za zimno, znajdował w kieszeniach letnich rzeczy grube czapki lub szaliki i bezustannie cieszył się słońcem. Ludzie trzepali dywany, myli okna (czasem na odwrót), wymieniali sie przepisami babuni na najlepsza miksture do mycia podlog i zaczynali wypuszczac dzieci z domow na dluzej niz "do zapalenia latarni". Tak, taki cykl pamiętam. Teraz natomiast mamy dluuuuuugo śnieg a potem nagle trzydziesto- czterdziesto stopniowe upaly, eksplozję roślinności taką, że łupinkami pączków to można wręcz oberwać, sezon godowy wszystkiego co żyje NARAZ i masowe wywalanie "ciepłych" rzeczy zeby zrobic w szafach miejsce na cokolwiek co nie ma rękawów bądź nogawek. Paranoja.

A bociany, się tu pojawiły, nie przyleciały... Bęc i już są!

Od dwóch dni natomiast jest chwila spokoju. Burza, która kluła się dobry tydzień wreszcie pokazała wstrętny ryj i zdmuchnęła kohorty komarów, zalała deszczem pożółkłe od skwaru trawniki i dała w reszcie odpocząć. Stworzenia, które minęły się z powołaniem i zamiast na Antarktydzie przyszło im się urodzić tutaj, w naszym pięknym i skromnym klimacie umiarkowanie-upiornym, mają teraz te pięć minut na pozbieranie się z podłogi i odwrócenie tą mniej przysmażoną stroną w górę.

Ja natomiast, jako stworzenie wyjątkowo mało upałolubne, natychmiast razem z nastaniem temperatur wyższych zostałam zaprzęgnięta do questa. Znaczy biegania po mieście za pierdyliardem mniej lub bardziej istotnych spraw (moich i nie moich) które wzorem ryby za szybą samochodu, zostawione zaśmierdną tak że potem czlowiek sie tego miesiąc nie pozbędzie.  Fuj. A potem przyjdą mrówki i dokończą dzieła zniszczenia...
  Przy okazji tego biegania udało mi się naprawić rower, a to już spore osiągnięcie... Jest szansa, że zmobilizuje mnie to do ruszenia czterech liter sprzed komputera i przypomnienia sobie do czego służą łydki.  Przyda mi się.
***
I już niedługo zostanę prawdziwą rodzoną ciotką, Małe Rogate już sie nie może doczekać, sądząc po ilości ataków na Brzuch (na szczęście, so far, nieudanych).
***
Tymczasem wróciłam do zostawionego niegdyś odłogiem Aiona i wbrew pozorom i temu co z tej gry pamiętałam, całkiem nieźle się bawię.
Fun. i masę świetnych ludzi.


PS. Wszystkiego najlepszego Aniu, raz jeszcze! Żebyś rosła eszcze większa i jeszcze piękniejsza!

czwartek, 11 kwietnia 2013

LARP preparing, stage: Final

Po kolejnych kilku godzinach dłubania, dotarłam już prawie do końca roboty. zostało mi parę zaledwie kosmetycznych szczegółów do dopracowania i syn mój będzie gotów pojechać na Orkon XD

Jedną z rzeczy do zrobienia nadal pozostaje przekonac go zeby chciał to to przymierzyć na siebie. Na szczęście on lubi jak go ubieram w larpowe stroje wiec MOŻE nie będzie to aż taki problem. ;P



PS. Wbrew wszelkim pozorom nie jest to krótki, czarny penis ze złotymi sutkami (jak to już zdążyłam przypadkiem od kogoś przeczytać ;P), ale wilcza głowa. jak tylko dostanę więcej ciemnych kółek dorobię mu uszy i futro na żuchwie. Hawgh!

wtorek, 26 marca 2013

Zwariowana mama







Pomyślałam ostatnio, że chcę by mój syn miał ode mnie coś wyjątkowego, coś czego nie da się ot tak kupić w sklepie, ale też coś czego nie uda mu się tak łatwo popsuć. Po chwili główkowania, wpadłam na ten pomysł... No bo czy ktokolwiek widział kiedyś dwulatka w kolczudze? :)

Na ten moment jestem w połowie roboty, przed Orkonem powinnam się wyrobić :)
Trzymajcie kciuki ;)

czwartek, 28 lutego 2013

Trudności Językowe, część kolejna.

-No dobra, Robalu, to jak się nazywa ten kot?- Pytam wskazując na Jojka, który usłyszawszy swoje imię natychmiast zrobił stójkę  i zaczął się modlić.
- JOJO- Odpowiedział mój syn dumny z siebie niczym chomik który dotarł do końca biegadełkowej drogi.
-No dobrze, a ten jak ma na imię?- Pytam wskazując na Tajkę siedzącą obok i patrzącą na nas nieufnie.
-Nie JOJO!- Odpowiedziało dziecko z pewnością siebie.

Padłam...
Kurtyna...