Naszło mnie dziś na
opowiedzenie Młodemu bajki na dobranoc. Zaczął wreszcie mówić,
nawet prawie już zrozumiale, wobec tego przyszła pora na następny
stopień zmamienia. Bajka.
Pamiętam jak moja starsza siostra opowiadała mi kiedyś bajkę o Krwiożerczej Nasturcji. Była to pełna przygód i zjadania napotkanych wędrowców historia smutnego kwiatka, który nie miał przyjaciół (tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj) i który długo podróżował w niewiadomym celu i z niewiadomym skutkiem, bo w którymś momencie siostra moja uznała że za duża już jestem na bajki i nigdy nie dowiedziałam się co było dalej. A szkoda, może miałabym jakąś alternatywę na wypadek gdyby Młodemu nie spodobały się moje historyjki.
W każdym razie siadłam dziś przy łóżeczku Małego Rogatego i zrezygnowawszy z pomysłu śpiewania mu moim zachrypniętym i zmęczonym głosem piosenek na dobranoc (pozdro Gociak za „Hiszpańskie Dziewczyny” i „Jolly Roger” śpiewane jej kilkuletnim ówcześnie siostrzyczkom) postanowiłam opowiedzieć bajkę. Osobiście nie cierpię wszelkich nafaszerowanych morałami i smrodkami dydaktycznymi historyjek patentowanych kolejno przez wszystkich mamusiów i tatusie tego świata, więc pomyślawszy niedługo postanowiłam opowiedzieć mu przygody mojej ukochanej drużynki warhammerowej, która wiernie wyjadała mi chipsy i psuła sesje przez blisko dekadę. Zaczęłam całkiem niewinnie:
Pamiętam jak moja starsza siostra opowiadała mi kiedyś bajkę o Krwiożerczej Nasturcji. Była to pełna przygód i zjadania napotkanych wędrowców historia smutnego kwiatka, który nie miał przyjaciół (tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj) i który długo podróżował w niewiadomym celu i z niewiadomym skutkiem, bo w którymś momencie siostra moja uznała że za duża już jestem na bajki i nigdy nie dowiedziałam się co było dalej. A szkoda, może miałabym jakąś alternatywę na wypadek gdyby Młodemu nie spodobały się moje historyjki.
W każdym razie siadłam dziś przy łóżeczku Małego Rogatego i zrezygnowawszy z pomysłu śpiewania mu moim zachrypniętym i zmęczonym głosem piosenek na dobranoc (pozdro Gociak za „Hiszpańskie Dziewczyny” i „Jolly Roger” śpiewane jej kilkuletnim ówcześnie siostrzyczkom) postanowiłam opowiedzieć bajkę. Osobiście nie cierpię wszelkich nafaszerowanych morałami i smrodkami dydaktycznymi historyjek patentowanych kolejno przez wszystkich mamusiów i tatusie tego świata, więc pomyślawszy niedługo postanowiłam opowiedzieć mu przygody mojej ukochanej drużynki warhammerowej, która wiernie wyjadała mi chipsy i psuła sesje przez blisko dekadę. Zaczęłam całkiem niewinnie:
„Pewnego razu był sobie wielki wojownik imieniem Dieter. Lubił zabawę, korzystać z uroków młodości i lać po pyskach wszystko co spojrzało na niego krzywo.”
I
tu włączyło mi się sumienie.
Aha, zapowiada się świetnie...
*Odkaszlnięcie*
„Nie
umiał usiedzieć długo w jednym miejscu, więc bardzo dużo czasu
poświęcał na podróże i sporadyczne ratowanie świata. Nie
wędrował jednak sam, towarzyszyły mu elfka Naethandirrit i ludzka
magini Miriel, która... (S:
Jest zaklętym w śmiertelnika demonem i której za młodu
wymordowano rodzinną wioskę? Naprawdę zamierzasz mu to
powiedzieć?)
..nieważne. Bardzo się zaprzyjaźnili. Podróżowali po całym
świecie, aż pewnego razu poszukując zajęcia dotarli do mało
uczęszczanego szlaku na obrzeżach wielkiej i dzikiej puszczy pełnej
nienazwanych jeszcze zwierząt i potworów których imiona
ograniczały się do jedno samogłoskowych onomatopei. (S:
Coraz gorzej, laska, coraz gorzej...) Rozbili
obozowisko i zjedli kolację, ale z każdą chwilą czuli, że coś
się wokół nich dzieje. Nae, jako elf była najbardziej ze
wszystkich wyczulona na otoczenie nie wytrzymawszy napięcia
podeszła do Dietera i zwróciła mu uwagę na absolutną ciszę,
która panowała wokół. Nie słychać było nawet świerszczy.
Żaden las nie bywa tak cichy. Drużynka niewiele myśląc zostawiła
wierzchowce w obozowisku, zebrała najpotrzebniejszy ekwipunek i poszła w ciemność, prowadzona przez wilka Jifa, którego Dieter
sam odchował i z którym praktycznie się nie rozstawał. Szli przez
dłuższy czas aż trafili na bardzo stary, ledwo widoczny wśród
poszycia trakt wiodący lekkim łukiem na wschód. Nie namyślawszy
się długo postanowili iść jego śladem i znaleźć to co
powodowało panującą tutaj, szarpiącą wszystkim nerwy aurę. (S:
Oj, zapominasz się, Mlody ma niecałe trzy lata. Zluzuj z tym bo ma
iść spać a nie moczyć się po nocach do późnej starości.) Po
kolejnym, długim i dość już wyczerpującym siły marszu, dotarli
do niewielkiej polany, na której brzegu stała mała, drewniana
chatka. Dość nietypowe zjawisko, jeśli najbliższe osiedla ludzkie
były stąd oddalone o dobrych kilka dni jazdy konnej. Weszli do
środka i w okamgnieniu zrobiło się okropnie zimno. Okna chatki,
które jakimś dziwnym trafem nadal miały szyby, natychmiast pokryły
się szronem, a oddechy towarzyszy zamieniały się w kłęby
białej pary...”
Tu
Młody wreszcie litościwie zasnął i nie pozwolił mi dokończyć
tej, w sumie całkiem strasznej historii. Śpi teraz słodko i co
jakiś czas śmieje przez sen. Albo rośnie mi mały psychopata, albo
jest szansa że żaden horror nie zrobi na nim większego wrażenia, bo w trakcie opowiadania przytakiwał gorliwie. Tak czy inaczej, resztę bajki spróbuję
doopowiedzieć i dopisać jutro.
1 komentarz:
Niezła baja :)
Prześlij komentarz