Dzisiaj będzie całkiem grzecznie,
Dość odświętnie, niedorzecznie,
A że śnieżek już przyprószył
To i mózg z kopyta ruszył
Więc życzenia składam wszystkim
Tym dalekim i tym bliskim
Głośnych kolęd, i prezentów
Dużo żarcia, mało smętów,
Grzecznych dzieci, tym wybranym,
Dużo RAMu pozostałym,
Niech majętnie wszystkim będzie
Gdy ksiądz przyjdzie po kolędzie
I na koniec, przede wszystkim
Co winno być oczywistym,
Koniec świata co nadejdzie
Niech dożycia warty będzie.
Dla tych najważniejszych.
czwartek, 22 grudnia 2011
czwartek, 8 grudnia 2011
Nad ranem
Radio zagrało czwartą rano. Charakterystyczne piknięcia pełnej godziny w Trójce otrzeźwiają na tyle, żeby zdać sobie sprawę ile centymetrów dzieli czoło od klawiatury. Po lewej w wózku śpi Małe Rogte. Przez parę minut obserwuję jak biegnie przez sen. Zastanawiam się kogo goni, bo nie przypuszczam żeby mój mały bohater śnił o uciekaniu.
Spoglądam na monitor. Jak przez mgłę widzę pasek Fejsbuka odpalonego w przeglądarce, zwiniętą na listwę grę w której ciężkozbrojny wojownik od pięciu godzin grzeje stopy przy ognisku i mrugające od niewiadomo kiedy okienko komunikatora z ostatnią wiadomością "Znikam, dobrej nocy :)".
Odchylam się na krześle i przeciągam, słuchając przytłumionej kanonady strzelającego kręgosłupa. Paradoksalnie po tym mięśnie bolą jeszcze bardziej niż wcześniej. Wstając automatycznie sprawdzam ostatnie wiadomości w komórce. Wiem, że o tej godzinie nikt nie ma mi nic więcej do powiedzenia, ale dzięki temu przynajmniej mam później o czym myśleć zanim zasnę.
Zazwyczaj zdążam tylko złapać puszkę z herbatą zanim Małe Rogate zaczyna piszczeć w wózku. Nadal nie wiem czy on wyczuwa moją nieobecność w pomieszczeniu, czy jest po prostu złośliwy i nie daje mi w spokoju zająć się sobą. Na szczęście zdążam pobujać wózkiem zanim się rozbudzi, więc mogę spokojnie wrócić do kuchni.
Parę minut później siedzę znów przy biurku i gapię się bezmyślnie w main-page googla, myśląc intensywnie o tym co chciałam jeszcze dziś załatwić przed snem. Nic nie przychodzi do głowy więc wchodzę na fejsa i po raz setny przeglądam dzisiejsze aktywności znajomych. Standard codzienny to przynajmniej jedno ogłoszenie konkursu czy larpa, dwa lub trzy ranne lub porzucone zwierzęta, prywatne bzdury o katarze i rozlanej kawie i kilka demotywatorów. W sumie nic ciekawego.
W końcu, bohaterskim wysiłkiem zmuszam się do wyłączenia komputera. Dopijam herbatę, Zdejmuję słuchawki i odkładam razem z okularami na klawiaturę. Dopiero teraz czuję jak bardzo bolą mnie oczy. Przez parę minut zbieram z podłogi zabawki, rozwleczone przez koty i dziecko farfocle i wszelkie rzeczy na które można nadepnąć z mniej lub bardziej opłakanym skutkiem, po czym rozkładam kanapę. Korci mnie zawsze żeby paść na nią tak jak stoję i po prostu zasnąć, ale wizja Małego Rogatego wypadającego z płaczem z wózka na podłogę mobilizuje do ostatniego wysiłku.
Pół godziny później decyduję się wreszcie zasnąć. Myślenie nie idzie w parze z wypoczywaniem, a już na pewno nie myślenie o "Tym". Szeptem wołam Wiedziemkę. Wiem, że choćbym mówiła samym oddechem, ona i tak usłyszy. Parę sekund później mam ją już zwiniętą w kłębek przytuloną do policzka. Moje ukochane kociątko.
Zasypiamy razem wsłuchane w oddech Małego Rogatego, szum wiatru za oknem i stukający o szybę koniec sznura od bielizny.
Dobranoc.
Spoglądam na monitor. Jak przez mgłę widzę pasek Fejsbuka odpalonego w przeglądarce, zwiniętą na listwę grę w której ciężkozbrojny wojownik od pięciu godzin grzeje stopy przy ognisku i mrugające od niewiadomo kiedy okienko komunikatora z ostatnią wiadomością "Znikam, dobrej nocy :)".
Odchylam się na krześle i przeciągam, słuchając przytłumionej kanonady strzelającego kręgosłupa. Paradoksalnie po tym mięśnie bolą jeszcze bardziej niż wcześniej. Wstając automatycznie sprawdzam ostatnie wiadomości w komórce. Wiem, że o tej godzinie nikt nie ma mi nic więcej do powiedzenia, ale dzięki temu przynajmniej mam później o czym myśleć zanim zasnę.
Zazwyczaj zdążam tylko złapać puszkę z herbatą zanim Małe Rogate zaczyna piszczeć w wózku. Nadal nie wiem czy on wyczuwa moją nieobecność w pomieszczeniu, czy jest po prostu złośliwy i nie daje mi w spokoju zająć się sobą. Na szczęście zdążam pobujać wózkiem zanim się rozbudzi, więc mogę spokojnie wrócić do kuchni.
Parę minut później siedzę znów przy biurku i gapię się bezmyślnie w main-page googla, myśląc intensywnie o tym co chciałam jeszcze dziś załatwić przed snem. Nic nie przychodzi do głowy więc wchodzę na fejsa i po raz setny przeglądam dzisiejsze aktywności znajomych. Standard codzienny to przynajmniej jedno ogłoszenie konkursu czy larpa, dwa lub trzy ranne lub porzucone zwierzęta, prywatne bzdury o katarze i rozlanej kawie i kilka demotywatorów. W sumie nic ciekawego.
W końcu, bohaterskim wysiłkiem zmuszam się do wyłączenia komputera. Dopijam herbatę, Zdejmuję słuchawki i odkładam razem z okularami na klawiaturę. Dopiero teraz czuję jak bardzo bolą mnie oczy. Przez parę minut zbieram z podłogi zabawki, rozwleczone przez koty i dziecko farfocle i wszelkie rzeczy na które można nadepnąć z mniej lub bardziej opłakanym skutkiem, po czym rozkładam kanapę. Korci mnie zawsze żeby paść na nią tak jak stoję i po prostu zasnąć, ale wizja Małego Rogatego wypadającego z płaczem z wózka na podłogę mobilizuje do ostatniego wysiłku.
Pół godziny później decyduję się wreszcie zasnąć. Myślenie nie idzie w parze z wypoczywaniem, a już na pewno nie myślenie o "Tym". Szeptem wołam Wiedziemkę. Wiem, że choćbym mówiła samym oddechem, ona i tak usłyszy. Parę sekund później mam ją już zwiniętą w kłębek przytuloną do policzka. Moje ukochane kociątko.
Zasypiamy razem wsłuchane w oddech Małego Rogatego, szum wiatru za oknem i stukający o szybę koniec sznura od bielizny.
Dobranoc.
niedziela, 13 listopada 2011
"Or am i standing still"
Dziś tak skromnie, YouTubowo. Nie mam jakoś kompletnie weny żeby pisać szczególnie rozwlekle. Wrzucę tylko link wzorem Ikony. Enjoy.
piątek, 28 października 2011
Jesień
No i mamy jesień. Jak na niewinną porę roku zdążyła już sporo namieszać. Fatum przychodzi cyklicznie razem z żółknącymi liśćmi i wieczornym przymrozkiem. Ciekawe jak to jest, ze ludzie, z pozoru bezproblemowi i nie skorzy do awantur nagle, wraz ze zmianą pór roku staja się poirytowani, wiecznie chorzy, albo znudzeni i apatyczni, jakby wyżęci z optymizmu... Nigdy tego nie rozumiałam. Owszem! Są tacy, którzy w tym momencie powiedzą "zdaje ci się, po prostu kiedy indziej masz za dużo zajęć żeby zwracać uwagę na humory otoczenia". Może normalnie byłoby to nawet bliskie prawdy, ale nie tym razem... Tym razem patrzę, zwracam uwagę i słucham. Dokładnie tak samo było rok temu. Ludzie inteligentni, tryskający energią, werwą i wrodzonym optymizmem, nagle zamieniali się w istne buki i zrzędy niezdolne do jakichkolwiek nienerwowych zachowań.
Reniferek skończył dziś 10 miesięcy. Chowa się dobrze, bezproblemowo, przejawia tylko niepokojące uzależnienie od obecności mamy.. Poza tym... Przeżyłam któryś kolejny koniec świata, jestem o kolejny prawie-rok starsza od zeszłorocznej siebie samej, znowu nie mogę zasnąć i siedzę do rana przy komputerze oglądając zaległe odcinki ulubionych serii i przeglądam FejsBuka popijając stygnącą w ulubionym, zielonym kubku, przesłodzoną herbatę. Nie czuje sie ani mądrzejsza, ani jakos specjalnie dojrzalsza niz przedtem. W ogole jest jakos nijako. Mam ochote na piwo, noc spędzoną całą na skakaniu w Parku z Gociakiem i kilka nadszarpujacych zdrowie fizyczne treningow czegokolwiek, byle w towarzystwie.
Czuję się ostatnio jakby mnie ktoś zahibernował z możliwością oglądania i słuchania tego co się dzieje w świecie zewnętrznym. Nie polecam, wrażenie do bani.
Reniferek skończył dziś 10 miesięcy. Chowa się dobrze, bezproblemowo, przejawia tylko niepokojące uzależnienie od obecności mamy.. Poza tym... Przeżyłam któryś kolejny koniec świata, jestem o kolejny prawie-rok starsza od zeszłorocznej siebie samej, znowu nie mogę zasnąć i siedzę do rana przy komputerze oglądając zaległe odcinki ulubionych serii i przeglądam FejsBuka popijając stygnącą w ulubionym, zielonym kubku, przesłodzoną herbatę. Nie czuje sie ani mądrzejsza, ani jakos specjalnie dojrzalsza niz przedtem. W ogole jest jakos nijako. Mam ochote na piwo, noc spędzoną całą na skakaniu w Parku z Gociakiem i kilka nadszarpujacych zdrowie fizyczne treningow czegokolwiek, byle w towarzystwie.
Czuję się ostatnio jakby mnie ktoś zahibernował z możliwością oglądania i słuchania tego co się dzieje w świecie zewnętrznym. Nie polecam, wrażenie do bani.
czwartek, 4 sierpnia 2011
CHWDP czyli...
Chusteczki W Dużej Paczce...
Tak, właśnie, jesteśmy wszyscy chorzy. Na ciele i duszy, choć jak znam życie to i na czymś jeszcze. Rozchorowaliśmy się na zasadzie domina. Najpierw ja dostałam monstrualnych rozmiarów kataru i migdałków wielkości drogi mlecznej, potem zaraził się Krzyś, choć nieco lżej ku mojej niezmiernej uldze i po nim już poleciało lawiną... Cała rodzina siąka, smarka i pokasłuje, niczym jakaś nawiedzona orkiestra dęta. Po kilku ostatnich dniach spędzonych na łykaniu Rutinoscorbinu jestem już tak wyraźna, ze zaraz zacznie mi być widać osobne piksele, a sądząc po ilości chustek porozrzucanych po domu, powinnam niedługo zostać ukamienowana przez Green Peace czy inne drzewolubne organizacje za przyczynianie się do masowego mordu lasów deszczowych.
Koteczki, które wzięliśmy na odkarmienie mają się dobrze, przypuszczają masowe szturmy na przedpokój za każdym razem gdy któreś z nas otwiera drzwi do ich pokoju i żrą na potęgę. Budowa za oknem rozkręca się już na dobre i jakoś przestałam mieć nadzieję na ewentualne bankructwo dewelopera i ogólną klapę przedsięwzięcia. Musimy się widocznie pogodzić z najbliższymi latami pod znakiem zasłaniania okien i uszczelniania przerw we framugach celem spokojnego snu... No nic, life is life...
Shi
Tak, właśnie, jesteśmy wszyscy chorzy. Na ciele i duszy, choć jak znam życie to i na czymś jeszcze. Rozchorowaliśmy się na zasadzie domina. Najpierw ja dostałam monstrualnych rozmiarów kataru i migdałków wielkości drogi mlecznej, potem zaraził się Krzyś, choć nieco lżej ku mojej niezmiernej uldze i po nim już poleciało lawiną... Cała rodzina siąka, smarka i pokasłuje, niczym jakaś nawiedzona orkiestra dęta. Po kilku ostatnich dniach spędzonych na łykaniu Rutinoscorbinu jestem już tak wyraźna, ze zaraz zacznie mi być widać osobne piksele, a sądząc po ilości chustek porozrzucanych po domu, powinnam niedługo zostać ukamienowana przez Green Peace czy inne drzewolubne organizacje za przyczynianie się do masowego mordu lasów deszczowych.
Koteczki, które wzięliśmy na odkarmienie mają się dobrze, przypuszczają masowe szturmy na przedpokój za każdym razem gdy któreś z nas otwiera drzwi do ich pokoju i żrą na potęgę. Budowa za oknem rozkręca się już na dobre i jakoś przestałam mieć nadzieję na ewentualne bankructwo dewelopera i ogólną klapę przedsięwzięcia. Musimy się widocznie pogodzić z najbliższymi latami pod znakiem zasłaniania okien i uszczelniania przerw we framugach celem spokojnego snu... No nic, life is life...
Shi
środa, 13 lipca 2011
Zęby, pniaki i wakacje...
Mam zaszczyt poinformować, że razem z moją starą, choć rzadko widywaną znajomą Weną doszłyśmy do wniosku, że nadszedł moment odpowiedni na klepnięcie kolejnego kawałka mojej zajmującej historii. Plan ów zasługuje na miano długofalowego, gdyż samo postanowienie napisania notki pojawiło mi się w głowie na początku czerwca. O ile dobrze pamiętam był do 10ty czerwca w okolicach godziny dziewiątej wieczorem. Niestety, nie jest to w żadnym wypadku skutek tajemnego oświecenia czy porwania mnie przez jakichś skretyniałych obcych. Pomysł przyszedł mi do głowy gdyż miało wtedy miejsce wiekopomne wydarzenie. Mojemu małemu Reniferątku wyrósł pierwszy z O-Rany-Ale-Ostrych Ząbków (których notabene natychmiast genialne dziecko nauczyło się świetnie używać). Teraz, czyli dobrze ponad miesiąc później, Młody ma ząbków cztery i jest moim osobistym Reniferem drapieżcą. Poluje głównie na ubrania i cudze palce zostawione przez właściciela samopas w nieodpowiednim miejscu. Jako Wcale-Już-Nie-Tak-Świeżo upieczona mama, mam do powiedzenia: Hura!
W świecie zewnętrznym natomiast, zmiany pędzą kurcgalopkiem istnymi stadami. Moja najdroższa Rodzicielka (zwana wcześniej i później MW) wyprowadziła się z mieszkania, zostawiając nas sam na sam (o tyle o ile) z naszym własnym losem. Niektórzy zakrzyknęliby "Hura! Nadszedł czas szalonych prywatek!"
...
Tak, chciałabym.
Niech powyższe zdanie tchnie w czytelnika całym kilkudziesięcio kilotonowym ładunkiem zrezygnowanego realizmu na jaki mogę się zdobyć będąc mamą półrocznego dziecka.
Poza tym...
Piękne i ukochane przeze mnie od wczesnego dzieciństwa działki sprzed naszego balkonu, zastąpiło teraz stado koparek, wierteł i innego specjalistycznego badziewia do osuszania terenu. Już nie ma drzew owocowych, kwiatów, ptaków i innego ukochanego romantycznego tałatajstwa do gapienia się nań wieczorami. Teraz strach jest się bać i otwierać okna w dzień, gdyż stada dziwnych stworzeń znaczą swą bytność na terenie, okrzykami "Heniu! Browaaaar...?!" albo "Cztery Harnasie!! Tylko zimne! I przestaw koparke!!".
Boję się nawet domyślać, co będzie później. Reniferątko na szczęście nie zwraca uwagi na te okrzyki wojenne i całą swą uwagę skupia na obgryzaniu wszystkiego co się da, w tym kocich ogonów. Naprawdę.
Kończę pisaninę na razie. Pewnie coś jeszcze wrzucę przed wyjazdem, a już na pewno po powrocie. Zapowiada się na czynny wyjazd :D
Niniejszym, Sezon letnich migracji uznaję za otwarty. Polsko, świecie zewnętrzny, klimacie umiarkowanie kontynentalny, NADCIĄGAMY!
W świecie zewnętrznym natomiast, zmiany pędzą kurcgalopkiem istnymi stadami. Moja najdroższa Rodzicielka (zwana wcześniej i później MW) wyprowadziła się z mieszkania, zostawiając nas sam na sam (o tyle o ile) z naszym własnym losem. Niektórzy zakrzyknęliby "Hura! Nadszedł czas szalonych prywatek!"
...
Tak, chciałabym.
Niech powyższe zdanie tchnie w czytelnika całym kilkudziesięcio kilotonowym ładunkiem zrezygnowanego realizmu na jaki mogę się zdobyć będąc mamą półrocznego dziecka.
Poza tym...
Piękne i ukochane przeze mnie od wczesnego dzieciństwa działki sprzed naszego balkonu, zastąpiło teraz stado koparek, wierteł i innego specjalistycznego badziewia do osuszania terenu. Już nie ma drzew owocowych, kwiatów, ptaków i innego ukochanego romantycznego tałatajstwa do gapienia się nań wieczorami. Teraz strach jest się bać i otwierać okna w dzień, gdyż stada dziwnych stworzeń znaczą swą bytność na terenie, okrzykami "Heniu! Browaaaar...?!" albo "Cztery Harnasie!! Tylko zimne! I przestaw koparke!!".
Boję się nawet domyślać, co będzie później. Reniferątko na szczęście nie zwraca uwagi na te okrzyki wojenne i całą swą uwagę skupia na obgryzaniu wszystkiego co się da, w tym kocich ogonów. Naprawdę.
Kończę pisaninę na razie. Pewnie coś jeszcze wrzucę przed wyjazdem, a już na pewno po powrocie. Zapowiada się na czynny wyjazd :D
Niniejszym, Sezon letnich migracji uznaję za otwarty. Polsko, świecie zewnętrzny, klimacie umiarkowanie kontynentalny, NADCIĄGAMY!
wtorek, 12 lipca 2011
Przecinek
Siadłam do komputera żeby napisać coś długiego.. coś, co opisałoby wszystko (albo chociaż większość) co zdażyło się u nas w trakcie ostatnich sześciu miesięcy. Efekt jest taki, że minęła czwarta rano, a ja jedyne co zrobiłam to obejrzałam kilka odcinków Fairy Tail'a -.- i weź tu człowieku pisz.
No nic, na sto procent ktoś tu wejdzie (śledzicie mnie, wiem o tym :>) Więc pozwolę sobie wkleić tylko powyższy kawałek i resztę dopiszę na dniach.
Nu, to dobranoc wszystkim tym, którzy mają wakacje i dzieńdobry całej reszcie ;P
Shi
No nic, na sto procent ktoś tu wejdzie (śledzicie mnie, wiem o tym :>) Więc pozwolę sobie wkleić tylko powyższy kawałek i resztę dopiszę na dniach.
Nu, to dobranoc wszystkim tym, którzy mają wakacje i dzieńdobry całej reszcie ;P
Shi
środa, 19 stycznia 2011
O, a co to...?
Data: 27 Grudnia 2010 roku
Scena: Szpital MSWiA, piętro czwarte, sala porodowa.
Bohaterowie: Renifer, Brzuch, MW
- Maaamo, booooli, czy ja mogę już sobie iść?
- Jasne, ale najpierw urodź, to już niedaleko.
- Ale boooli, dajcie mi odpocząć..!
- Odpoczniesz jak urodzisz.
- >.<#
I tak w kółko... Łóżko- piłka- kibelek- łóżko- piłka... koszmar w kwiatki.. no niekoniecznie kwiatki, choć w tamtym momencie daleko mi było do interpretacji plam wszelakich. Anka w korytarzu czytała Beowulfa, MW usiłowała przekonać mnie, ze ze skurczami co 45 sekund wcale nie warto daleko odchodzić od porodówki (a tym bardziej uciekać gdzie pieprz rośnie), a jak reszta- nie wiem, nie interesowałam się wtedy, miałam ważniejszą sprawę na.. cóż. no powiedzmy, ze na głowie.
- I jak tam się mamy?
- Booooli..!
- I dobrze, nikt nie mówił ze będzie łatwo
- X_X'
Taaak. położne były urocze i podnoszące na duchu. Do szpitala przyjechałyśmy z MW o 10 rano (po lekkim śniadaniu). Akcja zaczęła się na dobre około godziny piątej po południu. Nie dali jeść, nie chcieli dać pic i jeszcze wymagali niemarudzenia. No co za ludzie.
###
(Jakaś Miła Pani zza ścianki)
- Aaaaaaa~! Boże nie dam rady! Aaaaaahh~!
(Renifer)
- @_@ ee.. to co trzeba podpisać żeby dostać znieczulenie?-
(Zza ścianki)
- AAAAAAAAAAAAAAAA~!!!!
(Renifer)
- Dość! Uciekam! zastrzyk albo sobie pójdę, nie żartuję...-
Pani rodziła swoje drugie dziecko... jakieś 20 minut przede mną. Dźwięki jakie wydawała zdemotywowałyby każdego... Nagle, całkiem dotychczas wygodne łóżko porodowe dorobiło się w mojej głowie kolców, kajdan i innego żelastwa, a kleszcze leżące niewinnie gdzieś dalej na szafce zaświeciły bladym światłem... Gdyby nie bóle parte, uciekłabym, Jak Babcie kocham, uciekłabym! >.<
Pol godziny później było po wszystkim. Młody urodził się wielki, okropnie zły i całkiem zaskoczony ilością doznań płynących ze świata zewnętrznego. Pierwsze słowa jakie usłyszał gdy znalazł się na brzuchu mamy brzmiały:
- O, a co to...?-
Niezły początek, nie? Nadal nie wiem czemu ze wszystkich rzeczy powiedziałam akurat to. Chyba nigdy się nie dowiem. XD
Teraz, niemal miesiąc późnej, znalazłam w reszcie kawałek czasu i natchnienia, żeby dać znać o tym, ze już wcale nie jestem Reniferem balistycznym, a Reniferem mnogim. Dnia 27 Grudnia 2010 roku, Urodził się mój pierworodny syn Krzysztof. W chwili narodzin ważyl 4040gram, mierzył 57cm i był (nadal jest) najpiękniejszym niemowlęciem jakie w życiu widziałam (a widziałam kilka i on naprawdę jest piękny). Reklamowe brzdące mogą go wszystkie cmoknąć w pępek, pod warunkiem, ze umyją najpierw mordki.
Kończę pisaninę. Jak znajdę drugi kawałek wolnego czasu i natchnienia, zrobię adekwatną grafikę na bloga ;)
Scena: Szpital MSWiA, piętro czwarte, sala porodowa.
Bohaterowie: Renifer, Brzuch, MW
- Maaamo, booooli, czy ja mogę już sobie iść?
- Jasne, ale najpierw urodź, to już niedaleko.
- Ale boooli, dajcie mi odpocząć..!
- Odpoczniesz jak urodzisz.
- >.<#
I tak w kółko... Łóżko- piłka- kibelek- łóżko- piłka... koszmar w kwiatki.. no niekoniecznie kwiatki, choć w tamtym momencie daleko mi było do interpretacji plam wszelakich. Anka w korytarzu czytała Beowulfa, MW usiłowała przekonać mnie, ze ze skurczami co 45 sekund wcale nie warto daleko odchodzić od porodówki (a tym bardziej uciekać gdzie pieprz rośnie), a jak reszta- nie wiem, nie interesowałam się wtedy, miałam ważniejszą sprawę na.. cóż. no powiedzmy, ze na głowie.
- I jak tam się mamy?
- Booooli..!
- I dobrze, nikt nie mówił ze będzie łatwo
- X_X'
Taaak. położne były urocze i podnoszące na duchu. Do szpitala przyjechałyśmy z MW o 10 rano (po lekkim śniadaniu). Akcja zaczęła się na dobre około godziny piątej po południu. Nie dali jeść, nie chcieli dać pic i jeszcze wymagali niemarudzenia. No co za ludzie.
###
(Jakaś Miła Pani zza ścianki)
- Aaaaaaa~! Boże nie dam rady! Aaaaaahh~!
(Renifer)
- @_@ ee.. to co trzeba podpisać żeby dostać znieczulenie?-
(Zza ścianki)
- AAAAAAAAAAAAAAAA~!!!!
(Renifer)
- Dość! Uciekam! zastrzyk albo sobie pójdę, nie żartuję...-
Pani rodziła swoje drugie dziecko... jakieś 20 minut przede mną. Dźwięki jakie wydawała zdemotywowałyby każdego... Nagle, całkiem dotychczas wygodne łóżko porodowe dorobiło się w mojej głowie kolców, kajdan i innego żelastwa, a kleszcze leżące niewinnie gdzieś dalej na szafce zaświeciły bladym światłem... Gdyby nie bóle parte, uciekłabym, Jak Babcie kocham, uciekłabym! >.<
Pol godziny później było po wszystkim. Młody urodził się wielki, okropnie zły i całkiem zaskoczony ilością doznań płynących ze świata zewnętrznego. Pierwsze słowa jakie usłyszał gdy znalazł się na brzuchu mamy brzmiały:
- O, a co to...?-
Niezły początek, nie? Nadal nie wiem czemu ze wszystkich rzeczy powiedziałam akurat to. Chyba nigdy się nie dowiem. XD
Teraz, niemal miesiąc późnej, znalazłam w reszcie kawałek czasu i natchnienia, żeby dać znać o tym, ze już wcale nie jestem Reniferem balistycznym, a Reniferem mnogim. Dnia 27 Grudnia 2010 roku, Urodził się mój pierworodny syn Krzysztof. W chwili narodzin ważyl 4040gram, mierzył 57cm i był (nadal jest) najpiękniejszym niemowlęciem jakie w życiu widziałam (a widziałam kilka i on naprawdę jest piękny). Reklamowe brzdące mogą go wszystkie cmoknąć w pępek, pod warunkiem, ze umyją najpierw mordki.
Kończę pisaninę. Jak znajdę drugi kawałek wolnego czasu i natchnienia, zrobię adekwatną grafikę na bloga ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)