Dzisiejszy ranek.
Odprowadzałam dziś Rogaciznę do przedszkola dość późno jak na przyjęte normy, ale dziecko które jest tak rozespane że próbuje założyć skarpetki na głowę zasługuje na parę dodatkowych minut na zalogowanie się do systemu. Szliśmy wzdłuż osiedlowej uliczki biegnącej między zamkniętym osiedlem, przedszkolem i bazarem. Przed nami, po drugiej stronie zaparkował samochód innego spóźnionego rodzica, który wysiadłszy, szybko wypiął synka i przeciągnął go biegiem po drodze (pasów nie uświadczysz tam w żadną ze stron na odcinku przynajmniej 400m). Za nami słychać już jadący samochód, przed nami pusto. W połowie drogi dziecku wypadła butelka z soczkiem, więc piszcząc wyrwało ojcu rączkę i biegiem zawróciło po zgubę. Na szczęście kierowca najbliższego auta patrzył przed siebie, zdążył wyhamować i nikomu nic się nie stało (poza ojcowskimi siwymi od teraz jajkami, jak mniemam).
Piętnaście minut później wracałam tą samą drogą i trafiłam na osiedlową scenkę rodzajową.
Ze strony dalszych osiedli jedzie półdostawczak, z przepisową, ale dość dużą jak na tę okolicę prędkością. 100 metrów przed nim, z zamkniętego osiedla po jego lewej stronie wyszedł kot. Kot wyglądający jakby marki samochodów poznawał po odciskach na własnym czole i który niejeden raz czołgać się z drogi musiał o własnych siłach. Jeden z tych czarno białych kotów, których kształt jest już geometryczny od ilości skrzywień na czaszce, grzbiecie i ogonie, który jest tak stary, że inne osiedlowe koty dawno postanowiły schodzić mu z drogi i ustępować miejsca w przydrożnych krzakach. Kot szedł z prędkością toczonej lekkim wiatrem, mokrej plastikowej torby.
Dostawczak zbliżał się szybko, kot w ogóle go nie zauważając przełaził przez ulicę. Punkt zetknięcia tych dróg wypadał jakieś trzy metry przede mną... Samochód nie zwalniał, kot też.
Gdy dzieliło ich jakieś dwa metry, staruszek idący przede mną wykonał kilka dziwnych gestów, pochylił się i w otwarte okno samochodu krzyknął "EJ! CO TY?!". Gość w dostawczaku zdążył na szczęście najpierw zahamować, a dopiero potem odłożyć trzymaną na kierownicy komórkę. Ja stałam już na jego bezpośredniej drodze (nie jechał na tyle szybko, żeby było to dla mnie jakoś mocno niebezpieczne). Kot przerażony piskiem opon zwrócił i odtelepał się tam skąd przyszedł.
Młody człowiek za kierownicą popatrzył na przechodnia, bluznął w jego kierunku coś o starych trepach i chorobach psychicznych, i pojechał dalej zanim ktokolwiek mógł powiedzieć coś więcej.
A ja się pytam, gdyby ta sytuacja miała miejsce ten kwadrans wcześniej i to nie kot lazłby po przy-przedszkolnej ulicy, tylko czteroletni chłopiec ratujący swój soczek, co by było wtedy?